Myślałam, że to błąd systemu.
Kiedy rodzinny czat nagle zniknął z mojego telefonu pewnego popołudnia, pomyślałam, że przypadkiem go wyciszyłam albo zarchiwizowałam.
Zrestartowałam aplikację.
Sprawdziłam ustawienia.
Nic.
Zniknął.
Na początku się zaśmiałam.
Nawet napisałam do kuzynki Alii:
„Hej, u ciebie też nie działa czat rodzinny?”
Nie odpisała.
To był pierwszy znak.
Drugi pojawił się, gdy zobaczyłam zdjęcie na Facebooku mojej ciotki z podpisem „Rodzinny brunch 💕 #NiedzielnaTradycja” — a ja nie byłam zaproszona.
Była tam moja mama, moja bratowa, trójka kuzynów, nawet moja babcia, wszyscy uśmiechnięci w jakiejś zbyt drogiej kawiarni w centrum.
Poznałam to miejsce.
Kiedyś chodziłyśmy tam razem.
Wpatrywałam się w zdjęcie przez długi czas, jakby miało mrugnąć i się zmienić.
Ale już wiedziałam, co się stało.
Usunęli mnie.
Nie przypadkiem.
Nie po cichu.
Celowo.
To było jak policzek.
Pozwól, że dam ci trochę kontekstu.
Mam na imię Celina.
Mam 27 lat.
Pracuję na pełny etat w małym schronisku dla zwierząt i dorabiam jako copywriterka.
Nie jestem bogata.
Nie noszę markowych ubrań.
Większość moich ciuchów pochodzi z lumpeksów, wyprzedaży albo od znajomych.
To nie dlatego, że mi nie zależy — kiedyś bardzo mi zależało.
Ale kiedy cztery lata temu zmarł mój tata, a mama załamała się psychicznie i musiałam się nią zająć, priorytety się zmieniły.
Zrezygnowałam ze szpilek, makijażu, drogich torebek.
Potrzebowałam butów, w których przejdę pięć kilometrów.
Ubrań, których nie szkoda zaplamić kocim futrem.
Najwyraźniej rodzinie to nie odpowiadało.
Dopiero tydzień później dowiedziałam się, dlaczego zostałam wyrzucona.
Alia w końcu odpisała.
„Pewnie nie powinnam ci tego mówić, ale twoja ciotka powiedziała, że ‘zaniżasz poziom’ rodziny przez to, jak się ubierasz.
Powiedziała, że ma już dość tłumaczenia znajomym, że nie masz załamania nerwowego.
Więc zagłosowali, żeby cię usunąć z grupy.
Przepraszam.”
Zagłosowali.
Zagłosowali.
Jakbym była zepsutym owocem, który trzeba wyrzucić z sałatki.
Patrzyłam na wiadomość i poczułam, jak płoną mi policzki.
Nie ze wstydu.
Ale dlatego, że tak długo udawałam, że pasuję.
Chodziłam na wydarzenia, uśmiechałam się na brunchach, pozwalałam im komentować moją „fazę na niechlujny kok” albo sugerować, żebym „wpadła kiedyś do Zary.”
Nigdy nie zapytali, czemu już się nie stroję.
Nigdy nie zapytali, jak daję sobie radę z dwoma pracami i pogrążoną w żałobie mamą.
Po prostu nie podobało im się, jak wyglądam.
Więc mnie wymazali.
Potrzebowałam dwóch pełnych dni, żeby przestać płakać.
Nie dlatego, że tęskniłam za czatem.
Ale dlatego, że to potwierdziło coś, co już od dawna podejrzewałam:
Nie pasowałam.
Nie do tej błyszczącej, wyreżyserowanej wersji rodziny.
Tej, która mierzy wartość człowieka torebką i konturówką.
Więc podjęłam decyzję.
Przejrzałam każde zdjęcie, każde oznaczenie, każde zaproszenie na brunch, które kiedyś było moje — i usunęłam to wszystko z social mediów.
Potem dodałam nowy post.
Zdjęcie mnie w moim ulubionym spranym ogrodniczkach, przykucniętej obok uratowanego chartu o imieniu Otis.
Miałam warkocz.
Bez makijażu.
I się uśmiechałam.
„Ludzi, którzy się liczą, nie obchodzi, jak wyglądasz.
Widzą, jak kochasz, jak się starasz, jak przeżywasz.
A jeśli ktoś tego nie widzi, niech sobie scrolluje dalej.
Nie ubieram się już dla nikogo poza życiem, które buduję.”
Post stał się viralem.
Ludzie, z którymi nie rozmawiałam od lat, pisali do mnie.
Dawni znajomi, współpracownicy, nawet dwoje dalekich krewnych, którzy też cicho opuścili grupę.
Jedna dziewczyna z liceum napisała: „Nie masz pojęcia, jak bardzo potrzebowałam to dziś przeczytać.”
To był mój punkt zwrotny.
Nie wróciłam na czat.
Nie prosiłam, żeby mnie znowu dodali.
Założyłam nowy.
Mniejszy.
Tylko ja, moja kuzynka Alia, dwie najlepsze przyjaciółki z pracy i kobieta o imieniu Naomi, którą poznałam w schronisku — kiedyś była bezdomna, a teraz prowadzi grupę wsparcia dla kobiet zaczynających od nowa.
Nazywamy go „Te Prawdziwe.”
Nie wrzucamy zdjęć z brunchu.
Dzielimy się ofertami pracy.
Wiadomościami typu „Nie daję dziś rady” o drugiej w nocy.
Zdjęciami zwierzaków.
Selfie z przymierzalni w second-handzie.
I teraz, za każdym razem, gdy zakładam moje znoszone trampki albo tę bluzę z plamą po wybielaczu na rękawie, noszę to jak zbroję.
Bo ci, którzy wyrzucili mnie z czatu?
Tylko potwierdzili coś, co już wiedziałam:
Nigdy naprawdę nie byli po mojej stronie.
Niech sobie piją te swoje drogie latte i szeptają o wyglądzie.
Ja jestem tu i buduję coś prawdziwego.
I nie potrzebuję zaproszenia, żeby być wystarczająca.