„Teraz już dla nikogo się nie nadaję” — westchnęła sąsiadki babcia, siedząc na ławce. A miesiąc później woziłam ją do szpitali i gotowałam jej domową zupę.

LUDZIE

Dzień był zwyczajny, jak wiele innych — zmęczenie ciążyło po długim spotkaniu, głowa bzyczała od niekończącego się potoku informacji.

W torbie — siatki: kasza gryczana, mleko, chusteczki dla syna do szkoły.

Wracałam do domu, niemal podchodząc do wejścia do bloku, kiedy nagle usłyszałam słaby głos:

— Oto jestem, doszłam do tego punktu… Teraz już dla nikogo się nie nadaję.

Zwolniłam kroku. To była babcia Zina z sąsiedniego bloku — mieszka na trzecim piętrze.

Siedziała na ławce, drobna, pochylona, w starym brązowym płaszczu i chustce, z laską między kolanami. Patrzyła w dal, jakby nie mówiła do mnie, ani do nikogo konkretnego, ale po prostu do świata.

Zrobiłam kilka kroków dalej, ale coś we mnie gwałtownie mnie zatrzymało.

Odwróciłam się i wróciłam.

— Babciu Zino, dlaczego tak mówisz?

Zaskoczyła się, powoli odwróciła wzrok w moją stronę.

— Dlaczego? Nie mam dzieci. Prawie wszystkie koleżanki już nie żyją.

Sąsiedzi tylko się pozdrawiają, i tyle. Dlatego mówię do siebie, jak zwykle.

Usiadłam obok niej, kładąc torby na ziemi.

Wcześniej nie rozmawiałyśmy zbyt wiele — w windzie, dzień dobry, tylko tyle.

Ale teraz serce mi ścisnęło. Nie mogłam tak po prostu przejść obojętnie.

— A kiedy ostatnio byłaś u lekarza?

— Po co miałabym iść? Kto potrzebuje chorej?

— Ja na przykład — odpowiedziałam.

Spojrzała na mnie uważnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy. I nagle zapytała:

— Jak się nazywasz?

— Dasza.

— Och… jesteś córką Very z piątego piętra?

— Tak. Alex to mój syn, wnuk Very. Mieszkamy tu od ośmiu lat.

— Vera… była dobrą kobietą. Niech spoczywa w pokoju.

— Dobrze, Dasza. Powiedz prawdę — po co siedzisz tu ze mną?

— Bo nie mogę tak po prostu przejść obojętnie. Powiedziałaś coś tak smutnego…

— To prawda. Ale dziękuję ci. Wpadnij jeszcze.

Napijemy się herbaty. Jeśli nie boisz się starej zrzędy.

Uśmiechnęłam się:

— Nie boję się. Wpadnę jutro, po pracy.

— Słowo?

— Obiecuję.

Tak zaczęła się nasza dziwna, ale prawdziwa bliskość.

Następnego wieczoru przyniosłam trochę ciastek z pracy.

— Tylko są jeszcze ciepłe, uważaj — ostrzegłam.

— Ciepłe, mówisz… — powiedziała zamyślona.

— Kiedyś pani Klawa robiła je tak dobre, że cały blok czuł zapach.

Każdy dostawał po sześć blach na raz!

Opowiadała długo, ja słuchałam, kiwałam głową.

Zjedliśmy po dwa ciastka, potem umyłam filiżanki, a ona dała mi słoik dżemu.

— Z czerwonej porzeczki. Sama zrobiłam w zeszłym roku.

— Dziękuję!

— Tylko nie jedz z grzeczności.

Kiedyś moja babcia też tak robiła — „jakie pyszne, babciu” i potem znajdowałam słoik w śmieciach. Otwarty.

— Ja tak nie robię — powiedziałam cicho.

— Widzę.

Z każdym dniem robiłyśmy się sobie bliższe.

Po kilku tygodniach zaczęłyśmy się nazywać po imieniu. Ona mówiła do mnie Dasza, czasem traktowała mnie jak prawdziwą wnuczkę:

— Teraz jesteś jak prawdziwa wnuczka dla mnie.

— Och! To oficjalne?

— Jasne. Tylko bez papierów.

Jej mieszkanie pachniało starymi książkami, słodyczami i czymś bardzo przytulnym.

Babcia Zina nie narzekała za bardzo — opowiadała historie.

Z młodości, z bali, jak ona i mąż budowali dom na wsi, o synu, który wyjechał do Niemiec i dawno nie dzwonił.

— On nie jest zły. Po prostu tam ma swoje życie, a ja tu. I tak tęsknię.

Spędzałyśmy razem wieczory, piłyśmy herbatę, czasem zostawałam tylko na pół godziny — po kolacji.

— Mąż nie jest zazdrosny? — pytałam.

— Nie mam męża. I nie mam z kim się kłócić. Tylko Alex czasem pyta: „Znowu jesteś u babci Ziny?”

— On jest sprytny. Widzi, że babcia Zina to naprawdę gwiazda.

— Dokładnie.

Pewnego dnia zajrzałam do jej lodówki i zrozumiałam, że jest źle.

Przeterminowany jogurt, kilka jajek, chleb i garść leków.

— Babciu Zino, dlaczego tak się odżywiasz?

— Emerytura idzie na rachunki. I nie mam apetytu.

Nic nie powiedziałam. Następnego dnia przyniosłam garnek zupy, udko kurczaka i sałatkę.

— Zwariowałaś? — zdziwiła się. — Jesteś bogata?

— Wszystko w porządku. Po prostu wiem, jak to dla ciebie trudne.

Gotujemy tak samo — Alex bierze trzy porcje. Dla ciebie jedną.

— Nie lubię przyjmować…

— Więc nie przyjmuj. Po prostu przyjmij. To nie to samo.

Nie odpowiedziała. Pocałowała mnie w czoło.

W weekend zaproponowałam, że zabiorę ją do lekarza — bardzo bolało ją kolano.

Na początku odmówiła, potem się zgodziła.

— Powiedz prawdę, dlaczego to robisz? — zapytała.

Włączyłam samochód i spojrzałam na nią:

— Bo pewnego dnia usłyszałam, jak mówisz, że już dla nikogo się nie nadajesz.

I zrozumiałam, że to nieprawda. Chcę, żebyś ty też to wiedziała.

Zaczęła płakać.

— Jesteś dobra, Dasza. Naprawdę.

— A ty jesteś tym samym dla mnie. Najlepsza.

Od tego dnia nasza więź stała się silniejsza. Czasem chodziłyśmy do apteki, potem do mnie albo do niej — która gotowała.

Podgrzewałyśmy jedzenie, słuchałyśmy radia, rozmawiałyśmy o wszystkim.

Bez fałszu, bez udawania. Po prostu razem.

— Przyszłaś tu prosto z pracy? — zapytała kiedyś.

— Tak. Jemy z Alexem, odrabia lekcje, a ja przychodzę tu na pół godziny.

— On nie jest zazdrosny?

— Nie. Lubi cię. Mówi: „Babcia Zina jest miła” i opowiada, że twoje historie są ciekawsze niż szkolne książki.

Uśmiechnęła się. Milcząc. Ale widziałam, jak jej oczy błyszczą.

Pewnego dnia przyszłam do niej, a mieszkanie było inne.

Kwiaty na oknie, koc na kanapie, okna czyste i błyszczące.

— Babciu Zino, zrobiłaś porządki?

— Tak. Ty uporządkowałaś moje życie. Więc ja posprzątałam. W środku i na zewnątrz.

Zaśmiałam się.

— Serio?

— Tak… Pomyślałam: skoro przychodzisz, to znaczy, że nie jestem ci obojętna. Więc warto tu być.

— Ale nie musisz — odpowiedziałam. — Lubię cię taką, jaka jesteś.

Z uśmiechem, ze smutkiem, z przyzwyczajeniami. Bez masek.

Nagle ucichła, potem niemal szeptem:

— Czekam na ciebie. Codziennie.

Na chwilę się zmieszałam.

— Serio?

— Serio. Budzę się rano, patrzę na zegarek — myślę, że Dasza już w pracy.

Potem — może już wraca do domu. I myślę: co mogę dla niej ugotować?

Chociaż często to ty coś przynosisz. Ale mimo to czekam.

Podeszłam i objęłam ją.

— Nie zawiodę cię.

— Wiem.

Zima przyszła nagle. Mróz, śnieg, potem błoto, kałuże, śliskie chodniki.

Babcia Zina wychodziła rzadziej — znów bolało ją kolano.

Przynosiłam termos z zupą, ciepłe skarpetki, a raz nawet stary grzejnik, który działał.

— Za bardzo mnie rozpieszczałaś — mruknęła, ukrywając zadowolony uśmiech.

— Tak! Mam taką babcię — gwiazdę! Zasługuje na ciepło i wygodę.

Śmiała się, ale teraz częściej mówiła do mnie „córeczko”.

— Babciu Zino, miałaś dzieci?

— Tylko jedno. Sasza. Wyjechał do Niemiec dziesięć lat temu.

— Obiecał, że wróci, potem znalazł tam inne życie.

Żonę, dzieci. Zrozumiałam, że dla niego teraz jestem przeszłością.

— Dzwoni?

— Raz do roku, może dwa. Na Nowy Rok albo urodziny.

Czasem zapomina. Nie przejmuję się. Tęsknię tylko.

— Jestem tutaj — przypomniałam.

— Tak, mówię też — teraz mam ciebie.

Pewnej nocy Alex wrócił ze szkoły i powiedział:

— Mamo, wiesz, że babcia Zina pamięta tatę?

Opowiadała, że dla taty jest wszystkim. I jak kiedyś pomógł jej nieść torby z rynku.

— Naprawdę?

— Tak. Nawet jeśli to było dziesięć lat temu. Wierzysz?

Byłam zaskoczona.

— Poszedłeś do niej sam?

— Oczywiście! Poprosiła mnie o pomoc z przesunięciem pudełka.

I postanowiliśmy zagrać w domino w weekend.

Tylko kiwałam głową. Tak — wnuk i babcia.

Nie krewni, ale naprawdę rodzina.

Potem zachorowała.

— Nic poważnego — powiedziała wzruszając ramionami.

— Pewnie przeziębienie.

— Nie jest dobrze. Pójdziemy do lekarza. Wezmę wolne.

— Dasza, co ty mówisz! Masz pracę, syna…

— A ja mam też ciebie. I to wszystko nie zamiast, ale razem.

Zgodziła się. Zrobiliśmy badania, USG.

Diagnoza — początkowe stadium zapalenia płuc.

Lekarz powiedział: mieliśmy szczęście, że zdążyliśmy.

Została u mnie. Alex ustąpił jej pokój, a sam spał ze mną na kanapie.

— Mamo, jest jak prawdziwa babcia.

Mogę czasem ją u nas zostawić?

— Zobaczymy, kochanie. Najważniejsze, żeby wyzdrowiała.

— Jutro przyniosę jej herbatę do łóżka!

I rzeczywiście tak zrobił.

Po tygodniu babcia Zina chodziła po domu, owinięta chustką, i przygotowywała swoje słynne naleśniki.

— Więc jestem dla ciebie ważna?

— Bardzo.

— A ja dla ciebie.

— Tak.

Wymieniłyśmy spojrzenia i wszystko zrozumiałyśmy.

W marcu kupiła zestaw do robienia na drutach i zrobiła mi szalik — szary, w białe paski, prosty i ciepły.

— Nie na święta, ale na codzień. Jak ja — uśmiechnęła się.

Płakałam. Bo to nie był tylko szalik — to była troska, ciepło, rodzina.

— Dziękuję, babciu Zino.

— No dalej, no dalej. Teraz jesteśmy drużyną.

Minęło już ponad sześć miesięcy od tamtego dnia, gdy siedziała na ławce i szeptała, że nie nadaje się już dla nikogo.

Teraz ma pełen grafik: w poniedziałek przynoszę ciastka, w środę Alex czyta jej opowiadania, w sobotę ona gotuje swoje sery i zaprasza nas na herbatę.

Pewnego razu powiedziała:

— Dasza, wiesz… nie pytałam wtedy.

Ale przyszłaś. Tylko tak.

Skinęłam głową:

— Czasem tylko to „tylko tak” jest najważniejsze.

— A ja czekałam. Codziennie.

— Ja też. Tylko nie wiedziałam.

Ścisnęła moją dłoń.

— Dziękuję. Za wszystko.

— I ja dziękuję tobie, że mnie przyjęłaś.

I siedziałyśmy obok siebie. Dwie kobiety z różnych czasów, różnej krwi, ale z tej samej rodziny.

Bo pokrewieństwo to nie tylko narodziny.

To wybór.

To serce.

To to, co zostaje, gdy kończą się słowa, a ludzie zostają.

Bewerten Sie den Artikel
Mit Freunden teilen