— No i co, zadowoleni teraz jesteście?! — krzyknęła Tatiana, głosem drżącym od bólu i złości. — Sierioża, jesteśmy bankrutami! Przepiłeś cały dom, a teraz po prostu wyrzucili nas na ulicę!

LUDZIE

Deszcz lał strumieniami, jakby niebo chciało zmyć z ziemi wszelką ludzką obecność.

Ciężkie krople uderzały o asfalt, rozpryskując się na wszystkie strony, a chodnik zamienił się w rzekę, gdzie każdy krok mógł oznaczać poślizgnięcie lub wejście w ukrytą kałużę.

Wiatr zrywał ubrania z ciała, gwizdał w uszach, jakby szydził z każdego, kto śmiał mu się przeciwstawić.

Tatiana szła szybko, prawie biegła, mimo że nogi już odmawiały posłuszeństwa.

Mocno trzymała za rękę Alenkę, która biegła za nią, potykając się w za dużych butach.

W drugiej ręce ściskała Miszę — najmłodszego, ale teraz najbardziej kruchego i bezbronnego.

Jego główka chwiała się z każdym krokiem, a z ust wydobywały się ciche szlochy z zimna.

Torebka, wypchana byle jak zabranymi rzeczami, już dawno była przemoczona.

Pasek ranił ramię, ale Tatiana tego nie czuła.

Zatrzymanie się oznaczało poddanie.

A poddanie nie wchodziło w grę.

Nie było dokąd wracać: drzwi do mieszkania siostry były zamknięte na zawsze po tamtym dniu — krzykach, upokorzeniach, oskarżeniach…

Po tym, jak Sierioża znowu się upił, zrobił wstyd i zniszczył ostatni most do normalnego życia.

Za nią, jak cień, szedł Sierioża. Nie pomagał, nie chronił.

Szurał nogami, jakby każdy krok stawiał tylko z przyzwyczajenia.

Co jakiś czas mruczał coś w rodzaju „niech to wszystko diabli wezmą”, ale jego słowa ginęły w szumie deszczu.

— Mamusiu, zimno mi… — szepnęła Alenka, głosem kruchym jak sucha gałązka.

W ręku trzymała przemoczoną lalkę, która przestała już być zabawką — teraz była tylko brudną szmatką, symbolem utraconego dzieciństwa.

— Zaraz znajdziemy ciepłe miejsce, kochanie — odpowiedziała Tatiana, starając się mówić spokojnie.

Ale w środku rozpadała się na kawałki. Dobrze wiedziała, że nie ma żadnego „zaraz”, ani żadnego miejsca.

Od dwóch dni błąkali się po mieście, od drzwi do drzwi, jak piłka, którą nikt nie chciał przyjąć.

Dokąd pójść? Gdzie ma się udać ktoś bez pieniędzy, bez dokumentów, bez pracy, bez dachu nad głową?

W opiece społecznej tylko powtarzano: „Proszę wypełnić wniosek, proszę czekać”.

Czekać na co? Na prawo do życia? Jakby życie rozdawano według kolejki!

Skręciła w zapomnianą przez Boga alejkę, gdzie nawet deszcz wydawał się zimniejszy.

Pod daszkiem opuszczonego sklepu, z popękaną tablicą, stała ławka — mokra, krzywa, ale przynajmniej trochę osłaniała przed wiatrem.

Tatiana posadziła dzieci, zdjęła przemoczoną kurtkę i okryła nimi, jakby to był jedyny koc na świecie.

Misza wtulił się w nią, Alenka oparła głowę na ramieniu brata.

Twarze mieli blade, oczy czerwone — nie tylko od płaczu, ale też od zmęczenia, strachu i rozpaczy.

— Sierioża — odezwała się cicho, odwracając się do niego.

— Musimy coś zrobić. Dzieci nie mogą tak żyć.

Sierioża opierał się o ścianę, wzrok miał wbity w nicość.

Włosy przyklejone do czoła, płaszcz jeszcze bardziej przemoczony niż jej.

Ręce drżały — trudno powiedzieć, czy z zimna, czy z kaca.

— I co mam niby zrobić? — burknął, nie patrząc na nią. — Nie mam pieniędzy, nie mam pracy, nie mam domu.

To koniec, Tania. Dno. — Splunął w kałużę, tak bezsilnie, że Tatiana miała ochotę go uderzyć.

Uderzyć mocno, żeby się obudził, żeby wrócił tamten człowiek, którym był kiedyś.

Ten, który nosił Miszę na barana, kupował kwiaty w metrze, całował ją w policzek przed pracą, mówił, że zbuduje dom, w którym dzieci będą dorastać bezpiecznie i w miłości.

Gdzie ona będzie żoną, a nie ofiarą.

Ale teraz przed nią stał obcy — z opuchniętą twarzą, martwym spojrzeniem, przesiąknięty alkoholem jak skórka chleba.

Nie chciał być już bohaterem, łatwiej było się poddać.

— To idź sobie — wyszeptała, głosem pełnym gniewu.

— Jeśli nie potrafisz pomóc, to przynajmniej zniknij. Sama dam sobie radę.

Sierioża zadrżał, jakby dostał w twarz.

Przez chwilę coś błysnęło w jego zmęczonych oczach — ból, wstyd, może wspomnienie.

Ale zaraz zgasło, pochłonięte przez pustkę.

— I dokąd mam niby pójść? — mruknął. — Przecież wiesz, że beze mnie sobie nie poradzicie.

— Nie poradzimy?! — krzyknęła Tatiana, aż Alenka się skuliła.

— Sierioża, już sobie nie radzimy! Przepiłeś dom, wyrzucili nas na ulicę, a ty mówisz „beze mnie”?! Wynoś się, mówiłam!

Łzy spływały jej po twarzy, mieszały się z deszczem, ale tego już nie czuła. Cały ból był w środku.

Za zniszczone życie, za zdradzoną miłość, za pogrzebane nadzieje.

Sierioża osunął się na kolana, zakrył twarz rękami.

— Przepraszam, Tania… — wyszeptał, ledwie słyszalnie.

— Nie chciałem… naprawdę próbowałem…

Tatiana odwróciła wzrok. Nie chciała widzieć jego łez, nie chciała słuchać przeprosin.

Nie mogła mu wybaczyć. Nie teraz. Nie po tym wszystkim.

Ale dzieci patrzyły na nią — Misza z nadzieją, Alenka z lękiem.

I wiedziała, że nie może się rozsypać. Nie tu. Nie teraz.

— Mamo, idziemy do domu? — zapytał cicho Misza.

Tatiana przełknęła ślinę.

Uklękła przed synem, ujęła jego zmarznięte rączki i spróbowała się uśmiechnąć.

— Niedługo, skarbie — wyszeptała. — Mama znajdzie dla nas dom. Obiecuję.

Wstała, otarła łzy rękawem i spojrzała przed siebie.

Deszcz nie ustawał, ulice były puste, tylko daleki sygnalizator migał czerwonym światłem — jak znak ostatniej szansy.

Przypomniała sobie adres — schronisko dla kobiet z dziećmi, wspomniane przez pracownicę socjalną.

To nie był dom, ale było tam łóżko, wspólny pokój i ciepły posiłek raz dziennie.

Lepsze to niż chodnik.

— Wstawajcie — powiedziała stanowczo, pomagając dzieciom.

— Idziemy. Tam nas przyjmą.

Alenka mocno złapała ją za rękę, Misza posłusznie się podniósł, choć w oczach miał pytania, na które nie znała odpowiedzi.

Nawet Sierioża się podniósł, powoli, niepewnie, jakby nie wiedział, czy ma jeszcze prawo iść z nimi.

— Pójdę z wami, Tania — mruknął. — Nie wyrzucaj mnie.

Spojrzała na niego. W środku kipiała, ale nie miała siły na kłótnię. Tylko na marsz przed siebie.

— Idź za nami — powiedziała chłodno. — Ale jeśli jeszcze raz się napijesz, wyrzucę cię. Dla dzieci.

I ruszyli. Drogą, od której próbowali uciec — od krzyków, wstydu, samych siebie.

Deszcz nadal padał, ale Tatiana szła już nie ze łzami, a z determinacją.

Nie wiedziała, co ich czeka, ale jedno wiedziała na pewno — dla Miszy i Alenki będzie walczyć.

Nawet jeśli cały świat będzie przeciwko niej.

Godzinę później stali przed obdrapanymi drzwiami schroniska.

Budynek był stary, z odpadającą farbą, ale z okien biło ciepłe światło.

Starsza kobieta, około sześćdziesiątki, przedstawiła się jako Wiera Iwanowna i wpuściła ich bez pytań.

W środku pachniało zupą i środkiem dezynfekcyjnym — nieprzyjemnie, ale znajomo.

Dzieci od razu zaprowadzono do sali zabaw, gdzie inne dzieci budowały wieże z klocków.

Tatiana usiadła w biurze, ściskając kubek gorącej herbaty, podczas gdy Wiera Iwanowna wypełniała dokumenty.

— Zasady są surowe — powiedziała kobieta, nie podnosząc wzroku. — Zero alkoholu, zero kłótni.

Pani szuka pracy, ja pomogę w urzędzie. Dzieci idą do szkoły i przedszkola.

Ale można tu być tylko sześć miesięcy. Da pani radę?

Tatiana skinęła głową. Sześć miesięcy. Termin. Ale też szansa.

— Dam radę — powiedziała cicho. — Dla nich.

Sierioża siedział w kącie, milczący, wpatrzony w podłogę.

Wiera Iwanowna rzuciła na niego nieufne spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

Tamtej nocy Tatiana położyła się na wąskim łóżku, słuchając oddechów dzieci w sąsiednich łóżkach.

Pokój był mały, sąsiadka chrapała, ale było ciepło, dzieci były najedzone.

Pierwszy raz od dni nie bała się, że wyrzucą ich na ulicę.

Ale sen nie nadchodził.

W głowie dźwięczały słowa Olgi, krzyk matki, zmęczone i pełne złości spojrzenie Wasilija.

Wiedziała, że siostra jej nie wybaczy.

Wiedziała, że matka obwini wszystkich, tylko nie siebie.

I wiedziała, że Sierioża pewnie znowu sięgnie po butelkę.

Ale w ciemności, między oddechami i skrzypieniem łóżek, Tatiana poczuła coś nowego.

To nie była nadzieja — ona jeszcze była daleko.

To była determinacja. Silna. Nieugięta.

Nie będzie już czekać na ratunek. Ani od matki, ani od siostry, ani od Sierioży.

Jutro pójdzie do urzędu.

Jutro zacznie zbierać dokumenty do zasiłku.

Jutro zrobi pierwszy krok, żeby Misza i Alenka już nigdy nie spali pod daszkiem sklepu.

Deszcz za oknem ustał.

W ciszy Tatiana zamknęła oczy i pierwszy raz od dawna pozwoliła sobie odetchnąć — głęboko, swobodnie, jak ktoś, kto jeszcze nie zrezygnował.

Bewerten Sie den Artikel
Mit Freunden teilen