— Marisz, chodź szybko! — zawołał Stepan z ogródka, a ja porzuciłam niedogotowane ciasto prosto do kadzi.
Wybiegłam na ganek — mąż stał przy starej jabłoni.
A obok niego… dwoje małych dzieci: chłopiec i dziewczynka.
Siedzieli na trawie między grządkami z marchewką, brudni, w podartych ubraniach, z dużymi, przestraszonymi oczami.
— Skąd oni są? — wyszeptałam, podchodząc bliżej.
Dziewczynka wyciągnęła do mnie ręce. Chłopiec przytulił się do niej, ale też nie wyglądał na przestraszonego. Oboje mieli około dwóch lat, może trochę więcej.
— Sam nie wiem — podrapał się po karku Stepan.
— Poszedłem podlać kapustę, a oni tu byli. Jakby wyrastali z ziemi.
Usiadłam na kucaka. Dziewczynka natychmiast objęła mnie za szyję, przylegając policzkiem do ramienia.
Pachniała ziemią i czymś kwaśnym. Chłopiec został na miejscu, ale nie odrywał ode mnie wzroku.
— Jak się nazywacie? — zapytałam cicho.
Odpowiedzią była cisza. Tylko dziewczynka jeszcze mocniej wtuliła się we mnie i zaczerkała.
— Trzeba zgłosić to do urzędu gminy — powiedział Stepan. — Albo do dzielnicowego.
— Poczekaj — pogłaskałam dziecko po potarganych włosach. — Najpierw je nakarmimy.
Spójrz, jakie wychudzone.
Wprowadziłam dziewczynkę do domu, chłopiec ostrożnie poszedł za mną, trzymając się brzegu mojej sukienki.
W kuchni posadziłam ich przy stole, nalałam mleka, pokroiłam chleb z masłem.
Dzieci jadły łapczywie, jakby były głodne od kilku dni.
— Może podrzucili ich Cyganie? — zasugerował Stepan, obserwując ich.
— Nie wygląda na to — pokręciłam głową. — Dzieci cygańskie są ciemniejsze. A te mają jasne oczy i blond włosy.
Po jedzeniu dzieci ożywiły się. Chłopiec nawet się uśmiechnął, gdy podałam mu drugi kawałek chleba.
A dziewczynka wdrapała się na moje kolana i zasnęła, mocno trzymając się mojego swetra.
Wieczorem przyjechał dzielnicowy Petrowicz. Obejrzał maluchy, coś zapisał w notesie.
— Rozwieziemy ich po wsiach — obiecał. — Może ktoś ich szuka.
— Na razie niech zostaną u was — powiedział. — W okolicy nie ma miejsc w ośrodkach.
— Nie mamy nic przeciwko — szybko powiedziałam, przyciskając do siebie śpiącą dziewczynkę.
Stepan skinął głową. Jesteśmy małżeństwem od roku, własnych dzieci jeszcze nie mieliśmy. A teraz — od razu dwoje.
W nocy urządziliśmy im miejsce w naszym pokoju — na podłodze przy piecu.
Chłopiec długo nie mógł zasnąć, obserwował mnie wzrokiem. Wyciągnęłam do niego rękę, nieśmiało złapał mój palec.
— Nie bój się — wyszeptałam. — Teraz nie jesteś sam.
Rano obudziło mnie lekkie dotknięcie twarzy.
Otwieram oczy — dziewczynka stoi obok i ostrożnie gładzi mnie po policzku.
— Mamo… — powiedziała niepewnie.
Serce stanęło. Podniosłam ją do siebie, przytuliłam do piersi.
— Tak, kochanie. Mama.
Piętnaście lat minęło jak jedno mgnienie.
Nazwaliśmy dziewczynkę Alenką — wyrosła na szczupłą piękność z długimi złotymi włosami i oczami koloru wiosennego nieba. Misza stał się silnym chłopakiem, dokładnie jak jego ojciec.
Oboje pomagali w gospodarstwie, dobrze się uczyli w szkole, stali się dla nas wszystkim.
— Mamo, chcę zdawać na studia w mieście — oznajmiła Alenka podczas kolacji. — Na pediatrię.
— A ja na akademię rolniczą — dodał Misza. — Tato, mówiłeś, że czas rozwijać gospodarstwo.
Stepan uśmiechnął się i poklepał syna po ramieniu. Nie mieliśmy swoich dzieci, ale nigdy nie żałowaliśmy — ci dwaj naprawdę stali się nasi.
Petrowicz wtedy nikogo nie znalazł. Załatwiliśmy opiekę, potem adopcję.
Dzieci zawsze znały prawdę — niczego przed nimi nie ukrywaliśmy. Ale dla nich byliśmy prawdziwą mamą i tatą.
— Pamiętasz, jak pierwszy raz piekłam ciasta? — zaśmiała się Alenka. — Ciasto całe na podłogę wylałam.
— A ty, Misza, bałeś się doić krowę — podśmiewał się Stepan. — Mówiłeś, że cię zje.
Śmialiśmy się, przerywając sobie wspomnienia. Ile ich było przez te lata!
Pierwszy dzień szkoły, kiedy Alenka płakała i nie chciała mnie puścić.
Bójka Miszy z prześladowcami, którzy dokuczali mu, nazywając „przyjętym”.
I ta rozmowa z dyrektorem, po której wszystko się skończyło.
Gdy dzieci poszły spać, Stepan i ja siedzieliśmy na ganku.
— Wyrosły na dobre — powiedział, obejmując mnie.
— Moje własne — skinęłam głową.
Następnego dnia wszystko się zmieniło. Pod bramę podjechał samochód z zagranicy.
Wysiedli z niego mężczyzna i kobieta około czterdziestu pięciu lat, starannie ubrani, z biznesowym wyglądem.
— Dzień dobry — uśmiechnęła się kobieta, ale oczy pozostały zimne.
— Szukamy naszych dzieci. Piętnaście lat temu zniknęły. Bliźnięta — dziewczynka i chłopiec.
Poczułam się jakby oblała mnie zimna woda. Stepan wyszedł za mną i stanął obok.
— Co was tu sprowadza? — zapytał spokojnie.
— Powiedziano nam, że ich państwo przygarnęli — mężczyzna wyjął teczkę z dokumentami.
— Oto dokumenty. To nasze dzieci.
Patrzyłam na daty — zgadzały się. Ale serce nie chciało uwierzyć.
— Piętnaście lat milczeliście — powiedziałam cicho. — Gdzie byliście?
— Szukaliśmy, oczywiście! — westchnęła kobieta. — Po prostu mieliśmy trudny okres.
Dzieci były u niani, a ona je zabrała. Po drodze miała wypadek…
A dzieci zaginęły. Dopiero teraz udało nam się odnaleźć ślad.
W tym momencie wyszli z domu Alenka z Miszą. Widząc obcych, zawahali się, spojrzeli pytająco na nas.
— Mamo, co się dzieje? — Alenka złapała mnie za rękę.
Kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze i zakryła usta dłonią.
— Katia! To ty! A to Artiom!
Dzieci spojrzały na siebie, wyraźnie nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Jesteśmy waszymi rodzicami — wykrzyknął mężczyzna. — Wracamy do domu.
— Do domu? — głos Alenki zadrżał. Mocniej zacisnęła moją rękę. — My już jesteśmy w domu.
— No przestańcie — kobieta zrobiła krok do przodu. — Jesteśmy waszą prawdziwą rodziną.
Mamy dom pod Moskwą, pomożemy w gospodarstwie. Swoi zawsze lepsi niż obcy.
To było to. Poczułam, jak w środku wrze we mnie gniew.
— Piętnaście lat ich nie szukaliście — wycedziłam.
— A teraz, gdy dorośli, mogą pracować — pojawiliście się?
— Złożyliśmy zawiadomienie na policji! — zaczął mężczyzna.
— Pokaż — wyciągnął rękę Stepan. Mężczyzna wyjął jakiś dokument, ale Stepan zauważył datę — miesiąc temu.
— To fałszerstwo — powiedział. — Gdzie oryginał?
Mężczyzna zawahał się, chowając dokumenty.
— Nie szukaliście ich — nagle przerwał Misza.
— Petrowicz sprawdził. Nie było żadnych zgłoszeń.
— Zamknij się, chłopcze! — wrzasnął mężczyzna. — Pakujcie się, jedziecie z nami!
— Nigdzie nie pojedziemy — Alenka stanęła obok mnie. — To nasi rodzice. Prawdziwi.
Kobieta zaczerwieniła się, wyciągnęła telefon.
— Zaraz zadzwonię na policję. Mamy dokumenty, krew jest ważniejsza niż papiery.
— Dzwońcie — skinął Stepan. — Tylko nie zapomnijcie zaprosić też Petrowicza.
Przez piętnaście lat przechowywał wszystkie zapisy.
Po godzinie nasz podwórko było pełne ludzi.
Przyjechali dzielnicowy, śledczy z rejonu, nawet szef gminy nie został w tyle.
Alenka i Misza zostali w domu, ja byłam obok — przytulałam ich, jak mogłam.
— Nie oddamy was — szepnęłam, przyciskając dzieci do siebie. — Nigdy. Nie bójcie się.
— I tak się nie boimy, mamo — Misza zacisnął pięści. — Niech tylko spróbują.
Stepan wszedł do pokoju. Jego twarz była ponura.
— Fałszywe — powiedział krótko. — Dokumenty są podrobione.
Śledczy od razu zauważył niespójności. I daty się nie zgadzały.
Gdy dzieci były u nas, ci „rodzice” byli w Soczi — mają bilety i zdjęcia.
— Po co im to było? — zapytała Alenka.
— Petrowicz się zorientował. Mają gospodarstwo, ale są zadłużeni.
Pracownicy odeszli — nie mają pieniędzy na wypłaty. Postanowili znaleźć darmową siłę roboczą.
Gdzieś usłyszeli o was — i sfałszowali wszystko.
Wyszliśmy na podwórko. Mężczyzna był już wsadzany do radiowozu. Kobieta krzyczała, domagała się adwokata, procesu.
— To nasze dzieci! Ukrywacie je!
Alenka podeszła do niej i spojrzała prosto w oczy:
— Znalazłam swoich rodziców piętnaście lat temu.
Wychowali mnie, kochali, nigdy mnie nie porzucili. A wy jesteście obcymi, którzy chcieli nas wykorzystać.
Kobieta cofnęła się, jakby została uderzona.
Gdy samochody odjechały, zostaliśmy sami — we czwórkę.
Sąsiedzi rozeszli się, szepcząc i komentując to, co się stało.
— Mamo, tato… dziękujemy, że ich nie oddaliście — objął nas Misza.
— Głuptas — przejechałam dłonią po jego włosach. — Jak mogliśmy? Jesteście naszymi dziećmi.
Alenka uśmiechnęła się przez łzy:
— Wiesz, często myślałam: a co jeśli prawdziwi rodzice się znajdą? Teraz wiem.
Nic by się nie zmieniło. Moi prawdziwi rodzice są tutaj.
Wieczorem zebraliśmy się przy stole — jak piętnaście lat temu, tylko że teraz dzieci dorosły.
Ale miłość pozostała taka sama — żywa, ciepła, rodzinna.
— Mamo, opowiedz jeszcze raz, jak nas znaleźliście — poprosiła Alenka.
Uśmiechnęłam się i zaczęłam opowieść od nowa — o dwóch maluchach w ogrodzie, o tym, jak weszły do naszego domu i serc, jak staliśmy się rodziną.
— Babciu, zobacz, co narysowałem! — trzyletni Waniuszka podał mi kartkę z kolorowymi bazgrołami.
— Śliczne! — wzięłam wnuka na ręce. — To nasz dom?
— Tak! A to ty, dziadku, mama i tata, i ciocia Alena z wujkiem Sieriożą!
Z kuchni wyszła Alenka — teraz lekarz w rejonowym szpitalu. Jej brzuch zaokrąglił się, czekała na drugie dziecko.
— Mamo, Misha dzwonił, oni z Katią już prawie są. Upiekłaś ciasta?
— Oczywiście — skinęłam. — Jabłkowe, twoje ulubione.
Lata minęły szybko. Alenka skończyła studia, wróciła do domu — mówi, że w mieście jest ciasno, a tutaj jest powietrze, cisza i dom.
Wyszła za naszego traktorzystę Sieriożę — niezawodnego chłopaka.
Misza skończył technikum rolnicze, teraz razem ze Stepanem prowadzą gospodarstwo. Powiększyli je trzykrotnie. Ożenił się z nauczycielką Katią, mają już małego Wanię.
— Dziadku! — wnuk wyrwał się z moich rąk i pobiegł na podwórko.
Stepan właśnie wrócił z pola. Siwe włosy zaczynały przebijać się, ale stał mocno jak dąb. Podniósł Wanię i zakręcił nim.
— No, Wania, kim będziesz jak dorośniesz?
— Traktorzystą! Jak tata i ty!
Alenka i ja spojrzałyśmy na siebie i zaśmiałyśmy się. Historia się powtarza.
Podjechał samochód Mishy. Pierwsza wyskoczyła Katia z garnkiem.
— Przyniosłam barszcz, wasz ulubiony!
— Dziękuję, kochanie.
— A my mamy wiadomość! — zawołała radośnie.
— Jaka wiadomość? — zaciekawiłam się.
— Będziemy mieć bliźnięta! — Katia promieniała ze szczęścia.
Alenka ich przytuliła, Stepan rozpromienił się z zadowolenia.
— To jest rodzina! Dom znów będzie pełny!
Podczas kolacji wszyscy zasiedli przy dużym stole, który Stepan i Misza zrobili kilka lat temu. Miejsca starczyło dla wszystkich.
— Pamiętasz tamtą historię? — zamyślił się Misza. — Jak fałszywi rodzice złożyli zawiadomienie?
— Jak zapomnieć — uśmiechnęła się Alenka.
— Petrowicz wciąż opowiada tę historię młodym jako przykład.
— A ja wtedy myślałem: a co jeśli oni naprawdę są prawdziwi?
Co jeśli będziemy musieli wyjechać? — kontynuował Misza.
— I zrozumiałem: nawet gdyby byli prawdziwi, zostałbym.
— Bo rodzina to nie tylko krew. To wszystko — objął wzrokiem stół.
— Tylko nie rozczulaj żony — mruknął Stepan, ale w oczach miał błysk.
— Wujku Misza, opowiedz jak znaleźli ciebie i ciocię Alenkę! — poprosił Waniuszka.
— Znowu?! — zaśmiała się Katia. — On już tę historię słyszał sto razy!
— No opowiedz! — nalegało dziecko.
Misza zaczął opowieść. Siedziałam i patrzyłam na moje dzieci, synowe, wnuka.
Na Stepana, który rok po roku stawał się mi jeszcze bliższy.
Kiedyś myślałam, że nie będę mogła mieć dzieci.
A życie dało taki dar — znalazło dwoje maluchów, po prostu tak, w ogrodzie, między grządkami.
I teraz nasz dom znów jest pełen śmiechu, głosów, życia.
— Babciu, jak wyrosnę, też znajdę kogoś w ogrodzie? — zapytał Waniuszka.
Wszyscy się roześmiali.
— Może i znajdziesz — pogłaskałam go po głowie. — Życie jest pełne cudów.
Najważniejsze — miej otwarte serce. Wtedy miłość
sama cię znajdzie.
Słońce zachodziło na horyzoncie, barwiąc starą jabłoń na różowo — tę samą, przy której wszystko się zaczęło. Rosła, jak my. Jak nasza rodzina.
I wiedziałam jedno: to nie koniec.
Jeszcze czeka nas wiele szczęśliwych dni, nowych uśmiechów, nowych historii.
Prawdziwa rodzina jest żywa, rośnie. A jej korzenie są tam, gdzie jest miłość.