Mąż oznajmił, że mam zająć się jeszcze jednym dzieckiem — i nagle przyprowadził do naszego domu chłopca.

LUDZIE

Marina właśnie kończyła załadowywać pranie do pralki, gdy w drzwiach kuchni pojawił się Andriej.

Wyglądał na zmęczonego, jego ubranie było pokryte drogowym kurzem, a w oczach zamarło coś nietypowego — niemal determinacja, ale jeszcze nie do końca uświadomiona.

Nie zdejmując butów, wszedł prosto do kuchni i powiedział nagle, bez żadnego wstępu:

— Kochanie, będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.

Marina odwróciła się, nie od razu rozumiejąc, o co mu chodzi.

Powoli wytarła ręce o fartuch.

— Co masz na myśli?

— Adopcja chłopca. Już wszystko załatwiłem.

— Żartujesz? To jakiś żart?

— Nie — odpowiedział krótko Andriej. — Podpisałem dokumenty. Decyzja zapadła.

Marina zamarła. Jej umysł nie potrafił przyjąć do wiadomości, że mąż, z którym wspólnie wychowywała małą Alinę, mógł podjąć tak ważną decyzję — bez rozmowy, bez jej zgody.

Próbowała zaprotestować, ale on przerwał jej:

— Jeśli tego nie zaakceptujesz… odejdę.

Patrzył prosto, bez złości, ale z taką pewnością, że zrobiło się jej nieswojo.

Marina nagle zrozumiała: on nie blefuje. On naprawdę jest gotów odejść.

Zostawić ich. Opuścić dom, rodzinę, wszystko, co wspólnie zbudowali.

Następnego wieczoru Andriej wrócił, ale nie sam.

W słabo oświetlonym korytarzu, lekko schowany za jego plecami, stał chłopiec — chudy, z cieniami pod oczami, w starej, zbyt dużej kurtce.

W rękach ściskał znoszoną torbę, jakby był gotów w każdej chwili uciec.

Marina właśnie wyszła z pokoju dziecinnego, gdzie przed chwilą położyła Alinę spać, i zamarła na widok ich obu.

Jej spojrzenie przeniosło się z męża na nieznajome dziecko.

— To jakiś żart? — zapytała chłodno. — Przyprowadziłeś do domu swojego syna?

— Zaczekaj, Marino…

— Więc dlatego coś przede mną ukrywałeś! Miałeś inną kobietę, a teraz chcesz się zasłonić jakimś aktem szlachetności?

Andriej westchnął. Usiadł obok chłopca, objął go ramieniem, potem powoli wstał i spojrzał żonie prosto w oczy:

— To twój syn, Marino. Tylko że ty o nim zapomniałaś…

Te słowa uderzyły jak grom z jasnego nieba. Świat się zachwiał. „Twój syn”.

Te słowa odbiły się bólem w klatce piersiowej, w głowie, w samej duszy. To niemożliwe.

Nonsens. Jaki syn? Przecież miała tylko jedną ciążę. Jedno dziecko. Jedną stratę. Jeden krzyż.

Ale chłopiec stał tuż przed nią. Nieruchomo, bez łez.

Tylko patrzył na nią — spojrzeniem zbyt dorosłym jak na swój wiek, pełnym bólu i samotności.

I w tej ciszy coś w niej pękło, jak stara deska trzeszcząca pod ciężarem lodu.

To było dawno temu. Jakby w innym życiu.

Wtedy Marina była studentką czwartego roku — wolna, zuchwała, zakochana w kinie i w swoim wykładowcy — Artiomie Wiktorowiczu.

On cytował Brodskiego, nosił golfy, grał na gitarze i patrzył na nią tak, jakby była jedyna na świecie.

Wszystko wydarzyło się szybko. I pięknie. Niemal jak w filmie.

Mówił, że łączy ich coś wyjątkowego. Że w domu ma trudną sytuację. Że niczego nie obiecuje, ale czuje coś prawdziwego.

Marina wierzyła. A może po prostu chciała wierzyć. Miała dwadzieścia lat.

On — prawie czterdzieści. Wydawał jej się dorosły. Mężczyzną z prawdziwego zdarzenia.

Kiedy test ciążowy pokazał dwie kreski, zadzwoniła do niego w nocy.

Przyjechał taksówką. W dłoni trzymał drżącego papierosa.

Wysłuchał w milczeniu. Potem powiedział:

— Nie mogę. Teraz nie. Mam rodzinę. Poczekaj.

— Później wszystko się ułoży. Ale na razie — nikomu ani słowa. Zwłaszcza na uczelni.

Siedziała i kiwnęła głową, jakby to było normalne. Jakby miał prawo decydować, czy to dziecko ma żyć, czy nie.

Poród odbył się w miejskim szpitalu. Zimne ściany, neonowe światło, obce ręce.

Ból, strach, a potem — cisza. I lekarze, którzy powiedzieli:

— Dziecko nie przeżyło. Miał poważne wady.

Marina nie krzyczała. Nie płakała. Leżała tylko i wpatrywała się w sufit, powtarzając w myślach: „Straciłam”.

Artiom przyszedł trzy dni później. Położył na stole białą lilię i zniknął.

Nigdy więcej go nie widziała. Potem — uczelnia, praca, nowe życie.

Ślub. Alina. Rodzina. I wszystko było dobrze.

Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby chłopiec nigdy nie istniał.

Ale on istniał.

Przeszłość była tylko blizną, która już nie bolała. Można było znów kochać, wychowywać córkę, pić kawę w weekendy.

Ale kiedy ten chłopiec wszedł do jej domu, po raz pierwszy od dziesięciu lat Marina poczuła, że nie wie, kim naprawdę jest. I kim była.

Miał na imię Sasza.

Nie wiedział, kim była jego matka. Nie rozumiał, czemu inne dzieci chodziły do szkoły z kanapkami, a on musiał prosić przechodniów o drobne. Nauczył się znikać niezauważenie, chować w piwnicach, nie płakać z głodu i zimna.

Jego matka, Łarisa, czasem jeszcze próbowała. Czasem pogłaskała po głowie, jeśli była trzeźwa.

Ale takie dni zdarzały się coraz rzadziej. Krzyczała, tłukła naczynia, znikała na kilka dni.

A babcia zabierała Saszę z ulicy, myła go, karmiła. Kochał ją.

Dla niego była wszystkim. Ale gdy skończył sześć lat, babcia zmarła we śnie.

A Łarisa ostatecznie się stoczyła.

Nauczył się sam gotować makaron, leczyć przeziębienia, nie wierzyć w bajki.

Nauczyciele narzekali, ale nikt go nie zabrał. Aż pewnego dnia Łarisa poważnie zachorowała.

Brzuch, krew, histeria. „Umieram! Zadzwoń po karetkę!” A Sasza po prostu stał przy drzwiach, z zaciśniętymi zębami, myśląc: a co, jeśli jednak nie umrze?

W końcu zadzwonił. Przyjechali. Zabrali ją. Było za późno. Sepsa.

Ciąża. Ropień. Nikt nie wiedział, kto był ojcem.

Właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczył go Andriej. Zwykłe wezwanie. Brudne, zaniedbane mieszkanie.

Kobieta w stanie krytycznym. I dziecko na progu. Brudne.

Skamieniałe. Z oczami, w których nie było już nic dziecinnego.

Andriej zawiózł go do domu dziecka, ale coś nie dawało mu spokoju. Ten wzrok. Ta cisza.

Kilka dni później wrócił — zapytać, jak żyje chłopiec.

Tam usłyszał: Sasza Artiomow. Nazwisko uderzyło go jak piorun.

Zbyt znajome.

Udał się do Anny Siergiejewny — byłej pielęgniarki, dziś aktywnej wolontariuszki.

Zapytał wprost: kim jest to dziecko? Skąd się wzięło? Dlaczego w dokumentach widnieje adnotacja „porzucenie przez matkę” i podpis lekarza, którego też znał?

I wtedy układać się zaczął przerażający obrazek.

Okazało się, że poród odbierał Wiktor Artiomowicz — lekarz, brat tamtego Artioma, dawnego kochanka Mariny.

To on był wtedy obecny, dziesięć lat temu.

A gdy zorientował się, czyje to dziecko, działał szybko. Podpisał papiery, załatwił wszystko po cichu.

Chłopca oddano innej kobiecie — bez pytań, z fałszywymi dokumentami.

Dla „ratowania reputacji”, dla dobra rodziny swojego brata.

— Nie chciałem jej krzywdy, — powiedział potem Andriejowi, nie patrząc mu w oczy.

— Po prostu… wydawało mi się, że tak będzie lepiej.

Andriej wyszedł z gabinetu oszołomiony. Ręce mu drżały.

Przed oczami miał Marinę, ich córkę, tego chłopca.

Już wiedział, co musi zrobić.

Sasza powinien być w domu.

W domu panowało napięcie. Marina stała się jeszcze bardziej zamknięta.

Działała mechanicznie — gotowała, sprzątała, zajmowała się Aliną, ale wewnątrz była nieobecna.

Chłopiec mieszkał z nimi już trzeci dzień. Niczego nie prosił, nie narzekał, jadł w ciszy, siedząc na skraju krzesła.

Czasem wpatrywał się w okno, jakby na kogoś czekał.

Andriej częściej zostawał w pracy. A może po prostu się chował.

Wierzył, że z czasem wszystko się ułoży. Bo znał prawdę. Ale Marina — jeszcze nie.

Prawda przyszła ze szpitala. Z korytarza przesiąkniętego zapachem leków i rozpaczy.

Kilka tygodni wcześniej Andriej był na wezwaniu — kobieta z ostrym bólem brzucha, zaniedbana ciąża.

Gdy lekarze pracowali, zauważył chłopca przy drzwiach. Brudnego, wychudzonego, z zapalonymi oczami.

Nie płakał. Tylko patrzył. Długo. Milcząco.

— To twój? — zapytał Andriej kobietę.

— Spadaj… — wysyczała i odwróciła się do ściany.

Później dowiedział się: zmarła następnego dnia. Sepsa. Żadnych krewnych.

Brak dokumentów. Bez nazwiska ojca. Bez szans na rodzinę.

Chłopca zabrano do domu dziecka. Andriej myślał o nim nocami. Coś było w tym spojrzeniu.

Coś znajomego. Nie z wyglądu — głębiej. Jakby już go kiedyś widział.

Gdzieś w przeszłości. W cudzych wspomnieniach lub starych zdjęciach.

Zwrócił się wtedy do Anny Siergiejewny — kobiety, która wiedziała więcej, niż powinna.

Przejrzała papiery, sprawdziła daty, nazwisko lekarza.

— Rozumiesz, kto to jest? — zapytała, nie odrywając się od dokumentów.

Andriej skinął głową. Już się domyślił. Bał się uwierzyć, ale zbiegów okoliczności było zbyt wiele.

Spotkał się z Wiktorem Artiomowiczem. Ten nie zaprzeczał. Tylko zasłonił twarz rękami i wyszeptał:

— Myślałem, że chronię rodzinę. Nie chciałem nikomu krzywdy. Po prostu tak się wszystko ułożyło… jakby z góry.

Andriej nie słuchał dalej. Wyszedł na ulicę. Miasto chwiało się przed oczami. Serce waliło mu w piersi.

Pojechał do domu dziecka. Znalazł Saszę. Wziął go za rękę.

— Chodź do domu — powiedział.

Chłopiec wstał. Bez słowa. Bez pytania.

Nie powiedział Marinie od razu. Nie dlatego, że się bał — po prostu nie wiedział, jak.

Jak powiedzieć żonie, że jej przeszłość wróciła?

Że syn, którego opłakiwała jako martwego, stoi teraz w ich korytarzu — boso, z wytartym plecakiem i obcym spojrzeniem?

Ale milczenie nie trwa wiecznie.

Trzeciego dnia Marina nie wytrzymała. Wszystko się wyrwało — strach, ból, żal.

Zastała ich w salonie: Andriej uczył Saszę naprawiać szafkę.

A chłopiec się śmiał. Naprawdę. Lekko. Jakby nie znał cierpienia.

— Zwariowałeś?! — krzyknęła. — Wiesz, co robisz?!

Przyprowadziłeś obcego chłopca do naszego domu i udajesz rodzinę?!

Andriej wstał. Powoli, jakby każdy ruch sprawiał mu trudność.

Spojrzał na nią i powiedział cicho:

— On jest twoim synem, Marino.

Zapadła cisza jak przed burzą. Sasza zrozumiał, że pora zniknąć — poszedł do pokoju. Zostali sami.

— Nie waż się tak mówić! — szepnęła Marina. — Nie mam syna. Mój syn umarł.

— Nie — powiedział Andriej. — On żył. Przez te wszystkie lata. W domu dziecka. Na ulicy. U alkoholiczki. To on. Twój syn.

Marina usiadła. Potem wybuchnęła śmiechem — histerycznym, niemal szalonym.

Potem zapłakała. Prawdziwie. Po raz pierwszy od wielu lat.

Andriej jej nie obejmował. Po prostu był obok.

Kiedy łzy ustały, i poszła do pokoju, gdzie leżał chłopiec, zrozumiał: ten moment minął. I wszystko się zmieniło.

Marina ostrożnie otworzyła drzwi.

Sasza nie spał. Patrzył w sufit.

Usiadła obok. Niepewnie dotknęła jego ręki.

— Przepraszam… — wyszeptała.

Nie odpowiedział. Ale też się nie odsunął. Po prostu zamknął oczy. I po raz pierwszy od dawna zasnął spokojnie.

Minął tydzień. W domu było inaczej. Nie głośno, nie nagle, ale wyczuwalnie.

Było więcej ciszy — ale nie zimnej, tylko żywej. Jak po deszczu w lesie.

Zniknęło napięcie. Pojawiły się dziecięce kroki, cichy śmiech Aliny, wieczorne rozmowy w kuchni.

Sasza się przyzwyczajał. Ostrożnie, na palcach. Jeszcze nie nazywał Mariny mamą, ale zaczynał się zbliżać, patrzeć dłużej — jakby rozpoznawał. Ona nie ponaglała.

Po prostu była obok. Sprawdzała, czy je. Czy zmarzł w nocy.

Szukała w jego twarzy rysów tego niemowlęcia, którego nie pozwolono jej przytulić.

Pewnego wieczoru, gdy dzieci spały, Marina weszła do pokoju, gdzie Andriej przeglądał wiadomości.

Usiadła obok. Długo milczała. Potem cicho powiedziała:

— Dziękuję.

Odłożył tablet, spojrzał na nią.

— Za co?

— Za niego. Za to, że się nie odwróciłeś. Za to, że poszedłeś do końca.

Andriej się uśmiechnął — po raz pierwszy od dawna.

— Po prostu czułem, że tak będzie dobrze.

Marina ścisnęła jego dłoń.

— Nie wiem, jak to wszystko będzie wyglądało. Ale czuję… że zostałam wybaczona.

Przez niego. Przez ciebie. Nawet przez tę dawną mnie, której kiedyś nie dano wyboru.

Siedzieli w ciszy, słuchając spokojnego oddechu dwójki dzieci w pokoju — ich córki i odnalezion

Bewerten Sie den Artikel
Mit Freunden teilen