Orlai Sándor, dyrektor generalny Gránit Építőipari Holding, zawsze uważał, że wszystko osiągnął własnymi siłami.
Jego biuro znajdowało się na 27. piętrze centrum biznesowego „Vitorla”, gdzie właśnie jego przyjaciele i partnerzy świętowali podpisanie wyjątkowo dochodowego kontraktu.

Szampan lał się strumieniami, a rozmowy przeradzały się w coraz ostrzejsze dyskusje: według towarzystwa sukces Sándora to nie tylko talent, ale również kontakty i szczęście.
Sándor skrzywił się, próbując się bronić, aż w końcu zaproponował zakład, żeby udowodnić, że za sukcesem stoi prawdziwa umiejętność i instynkt.
W tym momencie do sali wszedł kobieta w średnim wieku.
Miała na sobie uniform sprzątaczki, lekko speszona widokiem tylu eleganckich ludzi.
Sándor ocenił ją wzrokiem: zmęczona twarz, zgrubiałe ręce — typowa pracownica fizyczna, której świat na pewno nie przewidział na takie miejsce.
I wtedy pojawił się pomysł… perfekcyjny eksperyment.
— Przez następne dwie godziny będziesz moją żoną! — oznajmił głośno i od razu zaproponował kobiecie interes: odegraj moją partnerkę na ważnym spotkaniu, żeby zaimponować zagranicznemu klientowi.
Kobieta najpierw pokręciła z niedowierzaniem głową.
Potem zmieniła postawę, spojrzenie jej stwardniało.
Pewnym, bezakcentowym, czystym węgierskim głosem odpowiedziała:
— Dwieście tysięcy forintów.
I to ja wybieram ubranie.
Metamorfoza była tak zaskakująca, że całe towarzystwo zamilkło…
Podczas gdy mężczyźni dalej się śmiali i klepali po plecach, Sándor podał kobiecie rękę:
— Zgoda.
Dwieście tysięcy.
Zaraz po spotkaniu.
Toaletka jest na tym piętrze.
Garderoba naprzeciwko.
Dziesięć minut.
Jak masz na imię?
— Anna.
— Idealnie.
Anna, za piętnaście minut będziesz moją żoną.
Zachowuj się przekonująco.
Kobieta nie odpowiedziała.
Jedynie skinęła głową i ruszyła w stronę drzwi.
Sándor obserwował jej kroki.
Było w nich coś… coś, co go wytrącało z równowagi.
Nie potrafił tego nazwać, ale coś w nim tliło się niespokojnie.
Goście już rozlokowali się w osobnej sali konferencyjnej, otoczonej panoramicznymi oknami.
Kryształowe kieliszki, cicha muzyka, eleganckie przekąski — wszystko gotowe, by zachwycić chińską delegację.
Sándor udawał luz, ale cały czas zerkał na drzwi wejściowe.
I wtedy… nadeszła.
Anna weszła.
W bordowym garniturze z nogawkami, włosy upięte w kok, makijaż naturalny, a jednocześnie elegancki.
Ale spojrzenie… to spojrzenie zamroziło powietrze.
Nie speszyła się, nie udawała — jakby całe życie grała tę rolę.
Chen Yilin, lider chińskiej delegacji, wstał:
— To pani żona?
Sándor chciał odpowiedzieć, ale Anna uprzedziła:
— Dobry wieczór, panie Chen.
Miło pana poznać.
Nazywam się Orlai Anna, jestem żoną Sándora.
Perfekcyjna angielszczyzna.
Bez akcentu.
Sándor od środka stężał.
To nie mogło być przypadkiem.
Tego nie da się nauczyć na ulicy…
Chen uprzejmie się uśmiechnął:
— Nie wiedziałem, że pan Orlai ma tak elegancką żonę.
— Nie chwalimy się życiem prywatnym — odpowiedziała Anna z delikatnym uśmiechem, po czym usiadła obok Sándora, chwytając go za rękę.
Jeszcze przed pierwszym toastem Anna zaczęła zadawać pytania.
Pytała o różnice kulturowe, zwyczaje biznesowe, relacje w południowych prowincjach.
Chen, zwykle chłodny negocjator, się uśmiechał.
Był zainteresowany.
W jego oczach błyszczał szacunek.
— Przepraszam, Anna, ale gdzie pani się uczyła? — zapytał jeden z węgierskich partnerów.
Anna spojrzała spokojnie:
— Na Uniwersytecie ELTE.
Wydział humanistyczny.
Ukończyłam w ’89 roku.
— A potem?
Delikatnie się uśmiechnęła.
— Potem przyszło życie.
Po spotkaniu Sándor nerwowo chodził w kółko.
W końcu odnalazł Annę, która już z powrotem miała na sobie uniform sprzątaczki.
— Kim pani naprawdę jest? — zapytał cicho.
— Kobietą, której zaoferowano pieniądze za rolę.
Nie chciał pan tego?
— Ale…
Pani ich oczarowała!
Nie udawała pani.
Pani… przewyższyła nas wszystkich.
Anna zdjęła płaszcz, usiadła i powiedziała tylko:
— Sándor…
Myśli pan, że ubranie robocze to synonim głupoty.
Ja uczyłam.
Tłumaczyłam.
Miałam męża, miałam dziecko.
Potem się rozwiodłam, mój syn zachorował, popadłam w długi.
I tu wylądowałam.
Sándor powoli usiadł obok niej.
— To dlaczego pani nie… dlaczego nie robi pani czegoś innego?
— Bo nie każdy wraca na szczyt.
Czasem trzeba po prostu żyć.
Pracować, oddychać.
Ale jednego pan nie rozumie.
Pochyliła się bliżej:
— Ci, którzy są na górze, często nie widzą, kto trzyma pod nimi fundament.
Po miesiącu zobaczył ją znów.
Przed prywatną szkołą.
Anna kończyła dzień jako sprzątaczka.
Sándor podszedł do niej:
— Kolacja.
Tylko we dwoje.
Bez zakładów.
Bez pieniędzy.
Po prostu chcę porozmawiać.
Anna długo patrzyła.
— Jedna szansa.
Ale nie więcej ról.
W restauracji rozmawiali godzinami.
Anna opowiedziała o swoim synu, który zmarł w 2014 roku.
O zagubionym rękopisie.
O młodzieńczych marzeniach.
Sándor pierwszy raz opowiedział, że jako dziecko wychowywał się w dwupokojowym bloku.
Że zawsze walczył, by być wystarczającym.
By kimś się stać.
Ale teraz, tu z Anną, zrozumiał:
Ten, kto osiągnął wszystko, czasem nie jest niczym więcej niż człowiekiem, który jeszcze tak naprawdę niczego nie widział.
I może był na szczycie.
Ale to ta kolacja była prawdziwym początkiem.







