Teściowa przyszła po pieniądze z kluczem do naszego mieszkania, ale nie spodziewała się zobaczyć męża

CIEKAWE

Klucz na wszelki wypadek

— Och, jak u was dobrze! Przestronnie! — głos Tamary Pawłowny rozległ się po przedpokoju niczym grzmot w pogodny dzień. — Nie to co moja nora.

Boże, znowu ona.

Marina zamarła z szmatką w rękach.

Szafka kuchenna i tak lśniła, ale ona dalej szorowała — może jeśli nie reagować, teściowa pójdzie sobie?

Aha, jasne.

Tamara Pawłowna weszła bez pukania, bez dzwonka, bez zapowiedzi.

Po prostu wzięła i otworzyła drzwi kluczem — tym samym kluczem, który Igor dał jej „na wszelki wypadek”.

Pożary zdarzały się teraz co drugi dzień.

A nawet częściej.

— Naparzyć herbaty? — zapytała Marina odruchowo, nie odwracając się.

Po co pytam?

I tak odmówi.

To taki rytuał — ja proponuję, ona odmawia, potem godzinę biadoli o swoim życiu.

— Och, jaka tam herbata, Marinko! — teściowa przecisnęła się do kuchni, ciągnąc za sobą smugę zapachów: mokra ulica, tanie perfumy i coś aptecznego. — Ciśnienie mi skacze!

Pewnie przez pogodę…

No i nie mam czasu na picie herbaty.

Oczywiście, nie ma czasu.

Trzeba przecież wszystko obejrzeć, ocenić, potępić.

Marina w końcu się odwróciła.

Oparła się o blat, skrzyżowała ręce na piersi.

No to dawaj, zacznij swój pokaz.

A Tamara Pawłowna już zaczęła.

Przeszła się po kuchni kaczym krokiem — na luzie, z ważną miną.

Przejechała palcem po nowej lodówce (szukała kurzu, czy co?), zerknęła przez okno, dotknęła firanki.

Oczka biegały — oceniały, kalkulowały, ile co kosztuje.

— Ceny to teraz jakie! — zaczęła od niechcenia. — W aptece jak wejdziesz — to aż płakać się chce.

Tabletki na ciśnienie — tysiąc rubli!

Na serce — półtora!

Na jedną emeryturę… — ciężki oddech, pauza. — Chleb i woda, oto mój cały jadłospis.

— Tak, wszystko drogie — burknęła Marina.

I co dalej?

Teraz zacznie o synu żywicielu, co to matki zapomniał.

Tamara Pawłowna zrozumiała — podejście nie zadziałało.

Dobra, spróbujemy prosto z mostu.

— A Igor jak się ma? — zatrzymała się naprzeciw Mariny, wwiercając w nią wzrok. — To chyba męczy się, co?

Ciężka praca…

Wcale matki nie odwiedza.

Kiedyś chociaż raz w tygodniu wpadał, a teraz…

— Pracuje.

Męczy się, tak.

A czego ty chciała?

Żeby do ciebie codziennie biegał?

Po tym, jak całe życie doiłaś go?

Teściowa z hukiem rzuciła torebką na stół.

Naczynia zadźwięczały.

Koniec preludium.

— Dość tej ciemnoty, Marino! — maska opadła, odsłaniając złowrogą, skrzywioną twarz. — Mów prawdę!

Co zrobiłaś z moim synem?

Zamroczyłaś?

Zauroczyłaś?

On mi kiedyś każdy grosz oddawał!

Wszystko do rubla!

A teraz?

Oszczędza na samochód!

Samochód mu, widzisz, trzeba!

A matka ma buty — strach patrzeć!

Podeszwa odpada!

Aha, odpada.

Widziałam te buty — włoskie, skórzane.

Po prostu nie nowe.

A pieniądze, pewnie, na coś innego potrzebne.

— Tamaro Pawłowno — Marina starała się mówić spokojnie, choć w środku już kipiało — to decyzja Igora.

Jesteśmy rodziną.

Mamy wspólny budżet, wspólne plany.

Samochód to nie luksus, a konieczność.

Do pracy jeździć, zakupy wozić…

— Rodzina! — wrzasnęła teściowa. — Jaką ty mu rodziną jesteś?

Rok temu się dopiero pobraliście!

A ja — matka!

Urodziłam go, wykarmiłam, wychowałam!

Nie spałam po nocach!

A ty przyszłaś na gotowe!

Obejrzała kuchnię ręką — nowy komplet, lodówka, mikrofalówka.

— To wszystko! Wszystko! Za moje pieniądze kupione!

Za pieniądze, które mój syn mi oddawać powinien!

Okraść go!

Okradać! Twoje pieniądze? Serio?

To Igor haruje na dwóch etatach, to ja nocami tłumaczenia robię.

A ty tylko potrafisz żebrać.

Marina krzywo się uśmiechnęła. Nie mogła się powstrzymać.

— Wiesz, co mnie zadziwia?

Nie obchodzi was, że Igor pracuje na wykończenie.

Nie obchodzi was, że boli go plecy, że łyka tabletki garściami.

Obchodzi was tylko pieniądz.

Ile wam spadnie.

Twarz Tamary Pawłowny zrobiła się purpurowa.

Oczy wytrzeszczyły się, usta otworzyły.

— Jak ty możesz…

Jak śmiesz?!

Suko!

Całe życie mu oddałam!

Całe życie!

A ty… ty…

Skończyły się słowa.

Dusiła się ze złości, z urazy, z nienawiści do tej młodej bezczelnej, która odważyła się…

Odważyła się jej się sprzeciwić!

— Daj pieniądze! — nagle wykrzyknęła.

— Natychmiast daj pieniądze!

To już nie była aluzja, prośba — to był rozkaz.

Ultimatum.

— Na jakiej podstawie? — Marina wyprostowała się.

— Dlaczego mam wam dawać pieniądze?

Macie syna.

Idźcie do niego.

Nie mieszam się w wasze sprawy.

— Ty draństwo! — wrzasnęła Tamara Pawłowna.

— To prawda!

To ty go namówiłaś!

Ty!

Suka spod płotu!

Postanowiłaś się do mojego syna przyssać?

Zdobyć nowe mieszkanie?

Tak się nie da!

Nie da się, słyszysz?!

Przyssałaś się?

Ja?

Przecież ja więcej zarabiam od niego!

To mieszkanie — pierwsza wpłata była z moich pieniędzy!

Ale Marina milczała.

Co tu powiedzieć?

Każde słowo to jak dolewanie oliwy do ognia.

Po prostu stała i patrzyła na tę wściekłą z nienawiści kobietę.

Patrzyła i myślała: jak Igor to wytrzymał tyle lat?

Jak nie zwariował?

— Milczysz? — drżała Tamara Pawłowna.

— Nie masz nic do powiedzenia?

Prawda cię razi?

Odwróciła wzrok.

I wtedy jej spojrzenie padło na torebkę.

Dużą, ciężką, wypchaną różnym gratem.

W zbrukanym gniewem umyśle coś zaskoczyło.

Jeśli słowa nie działają…

Chwyciła torebkę.

Palce pobielały od napięcia.

Marina zobaczyła ten ruch, zobaczyła szaleńczy błysk w oczach teściowej.

Czy ona naprawdę uderzy?

Czy do tego dojdzie?

Doszło.

Tamara Pawłowna wymierzyła cios.

Niezgrabnie, ale z taką furią, że powietrze zawisło.

Torebka poleciała prosto w twarz synowej.

I w tym momencie zatrzasnął się zamek.

— Cholera, telefon zostawiłem… — Igor wszedł i zamarł w progu.

Czas się zatrzymał.

Zobaczył wszystko: matkę z podniesioną do ciosu torebką, żonę przyciskającą się do ściany, twarze skrzywione nienawiścią.

Jego mózg przetworzył obraz w ułamku sekundy.

Nie krzyknął.

Nie westchnął.

Po prostu zrobił krok naprzód i przechwycił matczyną rękę.

Żelaznym uściskiem.

Torebka upadła na podłogę z głuchym stukiem.

Cisza.

Ogłuszająca, dzwoniąca cisza.

Tamara Pawłowna powoli odwróciła głowę.

Spojrzała na syna.

W jej oczach przemknął strach — i zaraz zmienił się w przebiegłość.

Jeszcze spróbuje się wykręcić.

— Igorek… synku… — zaczęła beczeć.

— Źle zrozumiałeś!

Ona mnie doprowadziła do tego! Stała i się uśmiechała!

Opowiadałam jej o chorobach, a ona się śmiała!

Igor patrzył na matkę. Długo, uważnie, zmęczonym wzrokiem.

W jego spojrzeniu nie było ani gniewu, ani urazy. Tylko zmęczenie.

Nieskończone, śmiertelne zmęczenie.

Ile lat to znosiłem?

Ile lat wierzyłem, że się zmieni?

Że zrozumie? Głupiec.

Stary głupiec. Rozluźnił palce.

Tamara Pawłowna cofnęła rękę, pocierając nadgarstek.

— Igorek, no co ty… Przecież nie chciałam…

Ona sama… On nie słuchał.

Pochylił się, podniósł torebkę, włożył jej ją do rąk.

Potem ujął pod łokieć. Delikatnie, ale stanowczo.

— Chodźmy, mamo.

— Dokąd?

Igor, co ty robisz? — próbowała się opierać, ale on już prowadził ją do wyjścia.

— Igor! Synku! Porozmawiaj ze mną!

Marina została w kuchni. Nie poszła za nimi.

To jego walka. Jego decyzja. Ja się w to nie mieszam.

Na klatce schodowej Tamara Pawłowna podjęła ostatnią próbę.

— Synku… Igorenczku… Przepraszaj starą głupią… Już nie będę… Słowo honoru…

Spojrzał na nią. Jedno długie spojrzenie.

Było w nim wszystko: i miłość, która kiedyś była, i ból zdrady, i ostateczna, nieodwołalna decyzja.

— Klucze, mamo.

— Co? — nie zrozumiała. Albo udawała, że nie rozumie.

— Klucze do mieszkania. Proszę.

— Igor… nie mówisz poważnie… Przecież ja jestem twoją matką!

— Klucze.

Patrzyła na niego, wciąż mając nadzieję, że to żart.

Że teraz się uśmiechnie i powie: „Dobra, mamo, odpuszczam”. Ale on się nie uśmiechał.

Drżącymi rękami sięgnęła do torby. Długo grzebała, przeciągała czas.

W końcu wyjęła pęk kluczy, odpięła jeden. Wyciągnęła.

On wziął klucz, wsunął do kieszeni. I cofnął się do mieszkania.

— Igor!

Zatrzymał się w progu.

— Co ty robisz… Własnej matce… Ona cię zaczarowała! Opuściła! Synku!

Powoli, bardzo powoli zamknął drzwi. Miękki klik zamka zabrzmiał jak grzmot.

I wtedy się zaczęło. Huk, krzyki, przekleństwa.

Tamara Pawłowna waliła w drzwi pięściami, nogami, czym popadnie.

— Otwórz! Natychmiast otwórz! Pokażę ci! Pójdę na policję! Niewdzięczniku! Drań!

Ja cię urodziłam! Wychowałam! A ty! Przez tę dziwkę! Otwórz, sukinsynu!

Igor stał w przedpokoju, opierając się o ścianę. Oczy zamknięte. Twarz — maska bólu.

Marina podeszła, stanęła obok. Wzięła go za rękę. Ścisnął jej palce — mocno, aż do bólu.

— Przepraszam — wyszeptał. — Przepraszam, że tak wyszło.

— Za co przepraszać? Zrobiłeś to, co powinieneś był zrobić. Już dawno powinieneś.

— Przecież to matka…

— Matka to nie ten, kto urodził. Matka to ten, kto kocha.

A ona… ona cię wykorzystywała. Całe życie wykorzystywała.

Hałas za drzwiami cichł. Krzyki — rzadziej.

Potem słychać było oddalające się kroki. Odeszła.

Jeszcze chwilę stali, trzymając się za ręce. Potem Igor westchnął, rozprostował ramiona.

— Herbaty?

— Daj. I okno otworzymy. Trzeba przewietrzyć.

Poszli do kuchni. Igor postawił czajnik, Marina otworzyła okno.

Świeże powietrze wdarło się do mieszkania, wypierając zatęchły duch przeszłości.

— Wiesz — powiedział Igor, wyciągając filiżanki — myślałem, że będzie boleć bardziej.

A to… jak ropień, co pękł. Boli, ale od razu lżej.

— Ona jeszcze wróci. Nie raz.

— Niech wraca. Drzwi nie otworzę. I klucza nie dam. Dość.

Całe życie doiła mnie, a ja znosiłem. Myślałem — przecież matka. Nie można matki skrzywdzić.

A ona… — zamilkł. — Kiedy zobaczyłem, jak chciała na ciebie podnieść rękę… Zrozumiałem. Koniec. Już nie mogę. Nie chcę.

Czajnik zawył. Igor rozlał wrzątek do filiżanek, wrzucił torebki.

— Może jestem złym synem — powiedział, siadając przy stole.

— Ale nie mogę już być dobrym synem dla złej matki.

Marina usiadła naprzeciw, chwyciła jego dłoń.

— Nie jesteś złym synem. Po prostu przestałeś być ofiarą. I to jest dobre.

Pili herbatę i milczeli. Za oknem miasto szumiało, żyło własnym życiem.

A u nich zaczęło się nowe życie. Bez toksycznych krewnych, bez wiecznych wyrzutów, bez strachu przed kolejną wizytą.

— Jutro zmienimy zamek — powiedział Igor.

— Na wszelki wypadek. Bo może skopiowała klucz.

— Już dawno czas był.

— Wiele rzeczy było dawno czas.

— Lepiej późno niż wcale.

Zamilkł, potem dodał:

— Wiesz, chciałem jej kupić samochód. Naprawdę.

Myślałem — kupię sobie, a stare oddam jej. Żeby wygodniej było jeździć do lekarzy, po zakupy… Głupi, co?

— Nie głupi. Dobry. Ale dobroć musi mieć pięści. Inaczej cię pożrą.

— Nauczę się. Z tobą się nauczę.

Za oknem zaczął padać deszcz. Duże krople uderzały w szybę, zmywając kurz i brud.

Jakby sama natura postanowiła pomóc im zacząć od nowa.

— A samochód i tak kupimy — powiedziała Marina.

— Naprawdę potrzebny nam. Na działkę, na wakacje…

— Na wakacje… — Igor się uśmiechnął. Po raz pierwszy tego wieczoru.

— Dawno nie byliśmy. Wszystkie pieniądze dawałem jej. Na lekarstwa. Które ona, nawiasem mówiąc, nie kupowała.

Sprawdzałem. Brała recepty, ale do apteki nie szła. Pewnie oszczędzała. Na czarną godzinę.

— Zapomnij. To już przeszłość.

— Tak. Przeszłość.

Dopili herbatę. Igor wstał, podszedł do okna. Stał, patrząc na deszcz.

— Dziękuję — powiedział, nie odwracając się. — Że jesteś. Że znosiłaś ją. Że nie odeszłaś.

— Gdzie bym odeszła? Kocham cię przecież, głuptasku.

Odwrócił się. W oczach miał łzy. Marina podeszła, przytuliła go.

— Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Poradzimy sobie. Razem.

— Razem — powtórzył. — Dobre słowo. Właściwe.

Deszcz się nasilał. Gdzieś tam, pod deszczem, szła do domu Tamara Pawłowna.

Zła, urażona, odrzucona. Ale to już nie była ich historia. Nie ich ból.

Ich historia właśnie się zaczynała.

Bewerten Sie den Artikel
Mit Freunden teilen