— Wiecie co, — Marina przerwała radosne rozmowy, a sztućce zatrzymały się w powietrzu, — nasz Liosza to prawdziwy mistrz domowych obowiązków!
Wczoraj umył podłogę, potem przez dwie godziny szorował naczynia. Prawdziwa gospodyni domowa!
Aleksiej zesztywniał wewnętrznie, ale twarz wciąż przywdziewała uśmiech — sztuczny, jak maska.
Już wiedział, co zaraz się wydarzy. To było nieuniknione.
— Może nie teraz? — szepnął, ale Marina jakby go nie słyszała.
— A jego pensja! — jej głos stawał się coraz bardziej piskliwy, twarz czerwona w niezdrowy sposób.
— To żart! Jest kierownikiem działu, a zarabia mniej niż sprzątaczka!
Zapanowała ciężka cisza. Olga Pietrowna, matka Aleksieja, której imieniny obchodzili w altance na daczy, zbladła.
Na dachu dudniły krople deszczu, jakby zapowiadały nadchodzącą burzę.
— Dość, — powiedział Aleksiej, wstając. — Mamo, wybacz nam. Marina potrzebuje chwili.
— Nie rozkazuj mi! — warknęła, ale on już trzymał ją za ramiona, delikatnie podnosząc z krzesła.
— Przepraszam, — zwrócił się do gości. — Zaraz wrócimy.
Kilka kroków od altany Marina nagle przygasła, jakby cała energia z niej uleciała. Szli teraz obok siebie — on spięty, ona chwiejna, jak w transie.
— Znowu to zrobiłaś, — powiedział Aleksiej, nie patrząc na nią.
— Co niby zrobiłam? — jej głos brzmiał dziwnie, niemal triumfalnie.
— Wiesz. Publicznie mnie upokorzyłaś. Sprowokowałaś.
Weszli do domu. Deski podłogi zaskrzypiały pod ich stopami. Aleksiej zapalił światło — słabe światło oświetliło korytarz.
Na ścianie wisiał ślubny portret: dwoje zakochanych młodych ludzi. Teraz to zdjęcie wydawało się jak z innego życia.
— I co teraz? — Marina odwróciła się nagle, oczy miała gorączkowe. — Znów będziesz milczał? Znów zniesiesz to wszystko? A może wreszcie pokażesz, że masz jaja?
Aleksiej przetarł twarz ręką, zmęczony:
— Nie będę teraz nic mówił. Jesteś pijana. Jutro pożałujesz każdego słowa.
— Kłamiesz! — niemal krzyknęła. — Bo to wszystko prawda! Jesteś tchórzem, Liosza. Zawsze byłeś. I zawsze będziesz. Nawet teraz nie potrafisz mi się przeciwstawić.
Popchnęła go w pierś — nie mocno, ale wystarczająco, by cofnął się o krok.
— Dość, Marino.
— Albo co? — pchnęła znowu. — Uderzysz mnie? No dalej! Wiem, że tylko na to czekasz!
Jej spojrzenie, uśmiech — wszystko było boleśnie znajome. Aleksieja ogarnęło déjà vu: to wszystko się powtarzało, impreza po imprezie, rok po roku.
Pierwszy raz zdarzyło się to na imprezie firmowej trzy lata temu. Marina była jeszcze czarująca, ale nagle zaczęła rzucać złośliwe żarty. Najpierw goście się śmiali — żona droczy się z mężem, normalne. Ale jej słowa stawały się coraz bardziej jadowite, głos coraz głośniejszy.
Pod koniec wieczoru Aleksiej był bliski wybuchu. Żarty o jego pracy, wyglądzie, a nawet o ich łóżku.
W domu nie wytrzymał. Nie uderzył jej — nie. Złapał za ramiona, potrząsnął i wykrzyczał wszystko, co tłumił przez miesiące. W jej oczach zobaczył nie strach, ale… satysfakcję? Ulgę?
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Prowokacje były coraz częstsze, jego reakcje również. Policzek. Pchnięcie. Pięść w ścianę tuż obok jej głowy. Granice się przesuwały.
Aż nadszedł ten wieczór, po urodzinach jej ojca, kiedy nazwała go impotentem przed całą rodziną. W domu wybuchnął — uderzył ją. Mocno. Upadła, rozcięła łuk brwiowy. Krew, łzy, przerażenie…
I jej szept: „Wreszcie. Teraz jesteś prawdziwym mężczyzną.”
Wtedy zrozumiał — to nie były zwykłe małżeńskie kłótnie. To było coś innego, chorego, niebezpiecznego. Ale nigdy nie poszli do psychologa — Marina odmawiała, a on się wstydził.
— Nie zrobię tego, — powiedział stanowczo, patrząc jej w oczy. — Ani dziś, ani nigdy.
Marina roześmiała się nerwowo:
— Daj spokój! Oboje wiemy, jak to się skończy. Uderzysz mnie, przeprosisz, a potem będzie cudowna noc. Jak zawsze.
— Nie, — pokręcił głową Aleksiej. — Ja już nie gram w tę grę.
Podeszła do niego:
— Tchórz.
— Nie jestem tchórzem, — odparł spokojnie. — Może po raz pierwszy w życiu jestem odważny.
— Odważny? — zakpiła. — Niby w czym?
— W tym, żeby powiedzieć „nie”. Żeby przyznać, że jesteśmy chorzy. Oboje. Ja — bo cię uderzyłem. Ty — bo jakbyś chciała, żebym to zrobił.
Jej twarz się wykrzywiła:
— Zwariowałeś! To ty jesteś agresorem!
— Tak, uderzyłem cię, — przyznał. — I to jest straszne. Ale dziś to się kończy.
Wszedł do salonu i usiadł w fotelu. Stare sprężyny skrzypnęły.
— Dużo o tym myślałem, — powiedział, patrząc przez okno, gdzie lało. — Nie rozumiałem, czemu mnie poniżasz. Czemu chcesz, żebym stracił panowanie. I czemu po tym wszystkim wydajesz się zadowolona.
Marina stała w drzwiach, objęła się ramionami:
— To brednie.
— Dużo czytałem, — mówił dalej, jakby jej nie słyszał. — O toksycznych relacjach, współuzależnieniu. O ludziach, którzy dorastali w domach pełnych przemocy.
Spojrzał na nią:
— Twój ojciec bił twoją matkę. Ona to znosiła. On przepraszał, kupował kwiaty, i wszystko zaczynało się od nowa. Taki wzorzec miłości ci został?
Marina zesztywniała:
— Nie waż się mówić o moich rodzicach!
— Więc odtworzyłaś to ze mną, — ciągnął. — Bo dla ciebie „prawdziwy mężczyzna” to ten, który rządzi strachem. Który bije i potem całuje.
Aleksiej uśmiechnął się gorzko:
— Ale siła to nie okrucieństwo. A miłość to nie ból.
Cisza. Tylko deszcz i tykanie zegara.
— Nic nie rozumiesz, — wyszeptała. — Nic.
— Może i tak, — przyznał. — Ale wiem jedno: tak dalej być nie może. Nie pozwolę ci więcej mnie upokarzać. I nigdy więcej cię nie uderzę.
Wstał:
— Mamy dwie opcje: idziemy do terapeuty i stawiamy temu czoła razem… albo się rozstajemy.
Marina znów się zaśmiała, ale jej głos zadrżał:
— Więc zostawisz mnie? Bo to niby ja cię zmuszam do przemocy? Typowe! Winisz ofiarę!
— Tu nie ma ofiar ani winnych, — powiedział cicho. — Są tylko dwie osoby, które się krzywdzą. A ja chcę to zakończyć.
Dotknął jej ramienia delikatnie:
— Kocham cię, Marino. Naprawdę. Ale nie chcę już żyć w tym cyklu bólu.
Zadrżała. W jej oczach mignęło coś — lęk, ból, zrozumienie… Ale zaraz znów przybrała wyzywającą minę:
— Ty mnie kochasz? Ty nawet nie jesteś mężczyzną! Prawdziwy mężczyzna…
— Bije kobiety? — przerwał. — Jeśli taki jest twój ideał, to wolę nim nie być.
Cofnął się o krok:
— Koniec z prowokacjami. Koniec z krzykami. Koniec z bólem. Bo w końcu zrozumiałem, co sobie robimy. I chcę to przerwać.
Marina nagle osunęła się na podłogę, jakby wszystko się w niej złamało. Łzy zaczęły płynąć. Milczeli przez kilka minut.
— Czas wracać, — powiedział w końcu Aleksiej. — Goście czekają.
Marina kiwnęła głową i bez słowa ruszyła do drzwi. Wyszli na werandę. Deszcz już ustał, powietrze pachniało mokrą trawą.
— Będzie dobrze, — powiedział Aleksiej, choć sam w to nie wierzył.
Marina nie odpowiedziała. W milczeniu szli do altany. Przy stole goście udawali, że nic się nie stało. Tylko Olga Pietrowna patrzyła na nich z niepokojem.
— No i co, gołąbeczki, pogodziliście się? — zaśmiał się wujek Walera, gdy usiedli.
Marina nagle się wyprostowała i spojrzała na wszystkich:
— Wiecie, co jest nie tak z moim mężem? — jej głos zabrzmiał donośnie. — On nie jest mężczyzną. Prawdziwy facet potrafi trzymać kobietę krótko, a on…
Aleksiej bez słowa wstał. Nie spojrzał na nią — nie musiał.
Wszystko było już jasne.
Wyszedł z altany i skierował się do furtki. Za nim podniosły się głosy, ktoś go wołał, ale nie obejrzał się.
Czasem jedyny sposób, by pozostać człowiekiem, to odejść. Nawet jeśli inni uznają to za słabość.