A nad ranem przyszło zrozumienie, że to my musimy nauczyć się żyć w jego świecie, a nie zmuszać go do życia w naszym.
Język migowy — to był klucz.
W bibliotece w Zărnești znalazłam cienką książkę o języku migowym.
Była stara, z pożółkłymi stronami, ale dla mnie była skarbem.
Każdego wieczoru, po zaśnięciu Andrieja, siedziałam przy kuchennym stole, ucząc się znak po znaku.
Mihai zaskoczył mnie swoim entuzjazmem.
Choć całymi dniami ciężko pracował na farmie, wieczorami siadał obok mnie i ćwiczył.
— Patrz na moje ręce, kobieto! — śmiał się, pokazując mi swoje odciski.
— Stają się rękami intelektualisty!
Po trzech miesiącach potrafiliśmy już porozumiewać się prostymi znakami.
Andriej uczył się niesamowicie szybko.
Jego bystre oczy śledziły każdy ruch naszych rąk, a uśmiech, gdy udało mu się zrozumieć nowy znak, był naszą nagrodą.
Pewnego dnia, gdy Andriej miał prawie trzy lata, Mihai wziął go na ramiona i wyszli do ogrodu.
Patrzyłam przez okno — mój silny mężczyzna wskazywał na niebo, drzewa, kwiaty, a Andriej robił znaki swoimi rączkami.
Uczyli się razem języka świata.
— Wiesz, Anuś — powiedział mi tamtego wieczoru Mihai — myślę, że jest mądrzejszy niż wszystkie dzieci we wsi razem wzięte.
Miałam to samo wrażenie.
Andriej zauważał wszystko, analizował, uczył się z szybkością, która nas zadziwiała.
W wieku czterech lat znał już alfabet, potrafił pisać swoje imię i rozpoznawał dziesiątki napisanych słów.
Gdy nadszedł czas, by pójść do szkoły, napotkaliśmy pierwszy poważny problem.
Dyrektor wiejskiej szkoły spojrzał na nas z politowaniem:
— Proszę pani Popescu, proszę zrozumieć, nie mamy warunków dla… specjalnych dzieci.
Są szkoły specjalne w mieście…
— On nie jest „specjalny” — odpowiedziałam, czując, jak robią mi się czerwone policzki.
— Jest tylko głuchy.
Poza tym jest mądrzejszy niż wiele słyszących dzieci.
Wtedy zrozumiałam, że będę musiała walczyć o mojego syna.
Poszliśmy do kuratorium, pisaliśmy petycje, pukaliśmy do drzwi.
W końcu go przyjęli, pod warunkiem, że zostanę z nim w klasie.
Tak zostałam jego osobistą asystentką.
Siedziałam w ostatniej ławce i tłumaczyłam wszystko, co mówiła nauczycielka, na język migowy.
Dzieci początkowo patrzyły ciekawie, potem się przyzwyczaiły.
Niektóre zaczęły nawet uczyć się znaków od Andrieja.
Po pierwszym semestrze nasz syn miał najlepsze oceny w klasie.
Nauczycielka, pani Elena, która na początku była sceptyczna, teraz chwaliła go przed wszystkimi:
— Ma niezwykłą pamięć wzrokową.
Zapamiętuje wszystko, aż do najmniejszego szczegółu.
Nasze życie nabrało rytmu.
Rano — szkoła, po południu — zadania i zabawa, wieczorem — opowieści w języku migowym.
Mihai zbudował mu mały warsztat obok stodoły, gdzie Andriej spędzał godziny rzeźbiąc drewniane figurki.
Miał zręczne ręce i wrodzone poczucie artystyczne.
Kiedy Andriej skończył dziesięć lat, dostaliśmy list.
Kobieta z pobliskiego miasta usłyszała o nas i o naszym głuchym chłopcu uczącym się w zwykłej szkole.
Była nauczycielką w szkole dla dzieci z wadami słuchu i chciała się z nami spotkać.
Panna Maria Ionescu stała się dla Andrieja aniołem stróżem.
Nauczyła nas profesjonalnego języka migowego, połączyła z lokalną społecznością osób głuchych, pokazała nowe technologie, które mogą pomóc.
— Ma ogromny potencjał — powiedziała po dniu spędzonym z Andriejem.
— Powinien iść do liceum, a potem na studia.
Mihai spojrzał na nią niedowierzająco:
— Studia?
Głuche dziecko?
— Dlaczego nie? — odpowiedziała, a jej oczy zabłysły.
— Żyjemy w XXI wieku.
Są tłumacze, są technologie, są prawa gwarantujące równy dostęp do edukacji.
W wieku czternastu lat Andriej wygrał pierwszy ogólnopolski konkurs matematyczny.
Stał na scenie z medalem na szyi, a my płakaliśmy publicznie — z dumy, wzruszenia i wdzięczności za dziecko, które zmieniło nasze życie.
W liceum życie stało się trudniejsze.
Okres dojrzewania jest trudny dla każdego, ale dla kogoś „innego” może być koszmarem.
Andriej spotkał się z drwinami, wykluczeniem, spojrzeniami pełnymi litości.
Pewnego wieczoru znalazłam go płaczącego w swoim pokoju.
Nigdy wcześniej go takiego nie widziałam — on, który zawsze był silny i optymistyczny.
„Dlaczego ja?” — robił znaki drżącymi rękami.
„Dlaczego muszę być inny?”
Przytuliłam go, czując, jak jego szczupłe ciało drży od cichych szlochów.
Co mogłam mu powiedzieć?
Że życie jest niesprawiedliwe?
Że ludzie potrafią być okrutni?
Że czasem trzeba walczyć dziesięć razy bardziej, żeby być uważanym za równego?
Tej nocy Mihai wrócił późno z pola i znalazł Andrieja jeszcze czuwającego, patrzącego w okno.
Nie wiem, co rozmawiali, ale następnego dnia Andriej obudził się innym człowiekiem.
Z nową determinacją w oczach, prostymi ramionami.
— Zostanę lekarzem — oznajmił nam na śniadaniu znakami.
— Będę pomagać innym dzieciom takim jak ja.
Zaśmialiśmy się, myśląc, że to chwilowa fanaberia.
Ale Andriej nie żartował.
Studiował biologię i chemię z intensywnością, która nas zadziwiała.
Zaczął uczyć się angielskiego, by móc czytać międzynarodowe badania medyczne.
W wieku osiemnastu lat został przyjęty na Wydział Medycyny.
Był pierwszym głuchym studentem w historii uniwersytetu.
Były to trudne lata, pełne przeszkód.
Nauczyciele, którzy odmawiali dostosowania zajęć, koledzy patrzący na niego z podejrzliwością, pacjenci, którzy nie chcieli być badani przez „wadliwego lekarza”, jak kiedyś go nazwano.
Ale Andriej miał rzadką cechę — potrafił zamieniać każdą przeszkodę w okazję.
Kiedy nie mógł usłyszeć bicia serca stetoskopem, nauczył się wyczuwać wibracje palcami.
Kiedy nie mógł komunikować się werbalnie z pacjentami, rozwinął empatię i zdolność obserwacji, które doskonale to rekompensowały.
W 2018 roku doktor Andriej Popescu otworzył pierwszą w kraju klinikę specjalizującą się w leczeniu dzieci z wadami słuchu.
Klinikę, gdzie każdy pracownik zna język migowy, gdzie rodzice znajdują wsparcie, a dzieci — nadzieję.
W dniu inauguracji stałam w ostatnim rzędzie obok Mihai, który miał już całkowicie siwe włosy.
Andriej zobaczył nas i przyszedł prosto do nas, ignorując dziennikarzy i oficjeli.
— To wszystko dzięki wam — zrobił znak, z łzami w oczach.
— Wierzyliście we mnie, gdy nikt inny tego nie zrobił.
Tamtego wieczoru, siedząc na tarasie naszego domu na wsi, Mihai wyciągnął stary album ze zdjęciami.
Razem patrzyliśmy na zdjęcie małego chłopca znalezionego w koszu, z jego wielkimi, ciekawymi oczami.
— Czy kiedykolwiek pomyślałabyś, że zajdzie aż tak daleko? — zapytał Mihai, głaszcząc moją rękę.
— Nie — odpowiedziałam szczerze.
Ale wiesz co?
To nie tylko o tym, co osiągnął jako lekarz.
Chodzi o to, ilu ludzi zmienił po drodze — nas, jego nauczycieli, kolegów, pacjentów.
Mihai skinął głową, ze łzami w oczach:
— A jak myślałem, że tamtego ranka prawie dzwonię na policję…
Uśmiechnęłam się, przypominając sobie dzień, który zmienił nasz los.
Kosz zostawiony przy bramie, prosty liścik i dziecko, które nie mogło usłyszeć świata, ale nauczyło go słuchać.
W 1993 roku zostawili mi przed drzwiami głuche niemowlę.
I to było największe błogosławieństwo w naszym życiu.
Jeśli podobała ci się ta historia, nie zapomnij podzielić się nią z przyjaciółmi!
Razem możemy przekazywać dalej emocje i inspirację.