Wieczór w kawiarni mijał jak zwykle — spokojnie, powoli, jakby czas postanowił zatrzymać się na tej przytulnej nucie.
Ania zgrabnie roznosiła zamówienia, poruszając się między stolikami z wprawą, jakby znała każdy krok z wyprzedzeniem.
Jej ruchy były precyzyjne, twarz rozświetlał przyjazny uśmiech, a głos brzmiał tak łagodnie, że nawet najbardziej zamknięci klienci odwzajemniali jej serdeczność.
Była dobra w swoim fachu: uważna, staranna, zawsze znajdowała odpowiednie słowa dla każdego gościa.
Za oknem lał deszcz — cichy, ale gęsty, jakby miasto gdzieś za szybą płakało.
W środku panowała atmosfera domowego ciepła — pachniało świeżo parzoną kawą, chrupiącymi rogalikami, cynamonem i czymś jeszcze, nieuchwytnie znajomym.
Ta kawiarnia stała się dla wielu miejscem ucieczki od zgiełku, kłótni, samotności i trosk. I dla Ani też.
Akurat miała zamiar zabrać brudne naczynia ze stolika numer pięć — tego przy kominku, gdzie zwykle siedział starszy para lub studenci z laptopami — gdy drzwi otworzyły się ponownie.
Do pomieszczenia wtargnęła podmuch zimnego powietrza wraz z kroplami deszczu.
Goście na chwilę zamilkli, ktoś rzucił okiem w stronę wejścia, ale szybko wrócił do swoich spraw.
Dla wszystkich był tylko kolejnym klientem. Ale nie dla Ani.
Mężczyzna wszedł pewnym krokiem, choć jego ubranie wyglądało na znoszone i ewidentnie dawno nie widziało pralki.
Był wysoki, szerokich ramion, w szarym, przemoczonym do nitki płaszczu, który przylegał do ciała.
Buty stukały cicho o podłogę, zostawiając ślady wody.
Nie oglądając się po sali, skierował się do dalekiego kąta przy oknie — najcichszego miejsca w kawiarni, które rzadko odwiedzali nowicjusze.
Dopiero wtedy Ania podniosła wzrok… i spojrzała mu w twarz.
Taca wypadła jej z rąk, jakby mięśnie nagle straciły siłę.
Naczynia roztrzaskały się z hukiem na podłodze, porcelanowe odłamki rozbiegły się na boki jak przestraszone.
Rozmowy w sali ustały. Ktoś zdziwiony krzyknął, ktoś zaczął się odwracać, by zrozumieć, co się stało.
Ale Ania nic nie słyszała. Nie czuła zimna, zapachu kawy, nawet oddechu.
Na kilka metrów przed nią siedział człowiek, którego uważała za martwego.
— Maksim?.. — wyszeptała prawie bezgłośnie, jak ostatnie tchnienie.
Mężczyzna powoli podniósł głowę. Jego twarz była tak znajoma, że ból przeszył pierś, jakby ktoś wyrwał wspomnienia gołymi rękami.
Wszystko było na swoim miejscu — linia kości policzkowych, lekki garbek na nosie, te oczy…
Te same oczy, w których kochała się gubić, które patrzyły na nią z czułością, pewnością, obietnicą wieczności.
Spojrzenie było inne — chłodniejsze, rozproszone, obce.
Ale to był on. Rozpoznałaby go wśród milionów.
Ania nie pamiętała, jak znalazła się obok.
Nie zauważyła, jak przeszła przez całą salę, przeszła po odłamkach, jak ludzie zamilkli, patrząc na nią z niepokojem.
Teraz jej świat zawęził się do jednej osoby.
Stała przed nim — drżąca, z mokrymi policzkami, nie zdając sobie sprawy, że płacze.
— To ty?.. — wyszeptała, prawie modląc się. — To naprawdę ty… Żywy?..
Mężczyzna milczał długo. Patrzył na nią, jakby próbował znaleźć w pamięci jakikolwiek ślad.
Jego ręce spoczywały na kolanach, spokojne, ale napięte. W końcu wstał.
Położył dłonie na stole, oprzeć się, jakby chciał powstrzymać upadek.
— Przepraszam, chyba się pani pomyliła — powiedział w końcu, głos miał równy, niemal oficjalny.
— Nazywam się Artiom.
Słowo zawisło w powietrzu niczym cios. Ania zrobiła krok do tyłu, jakby ktoś ją odtrącił.
Ale nie.
To nie mogło być pomyłką. To był on. Maksim. Jej mąż.
Ten sam człowiek, z którym przeżyła siedem lat, którego kochała, którego pochowała własnymi rękami.
— Umarłeś… — ledwie słyszalnie powiedziała. — Sama cię grzebałam…
Zmarszczył brwi, w jego oczach przemknęło zaniepokojenie, może nawet współczucie.
Wyjął portfel, ostrożnie go otworzył i pokazał paszport:
— Widzisz? Artiom Leonow. Nigdy nie byłem żonaty. Przepraszam…
Ania cofnęła się znów. Serce biło niespokojnie, jakby ostrzegało: „Coś jest nie tak”.
Wszystko wokół zaczęło się rozmywać, jakby rzeczywistość zaczęła pękać na szwach.
Chciała coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły w gardle.
Wtedy podeszła do niej Lera — jej zmienniczka, młoda dziewczyna o łagodnym charakterze i bystrym umyśle.
— Widziałam go już wcześniej — szepnęła jej do ucha.
— Przyszedł tu dwa miesiące temu, pytał o imiona pracujących tutaj ludzi. Ale nie wszedł. Dziwny jest…
Ania się odwróciła. Ale mężczyzna już szedł do wyjścia.
Pobiegła za nim, wybiegła na zewnątrz — i zdążyła tylko zobaczyć, jak zatrzaskują się drzwi czarnego samochodu.
Auto odjechało. Został tylko zapach deszczu, mokry asfalt i… notatka.
Na mokrej kartce, rozmazanej wodą, było kilka linijek:
„Przepraszam. To było dla twojego dobra. Wkrótce wszystko wyjaśnię…”
Ania stała pod deszczem, ściskając mokrą notatkę w dłoni.
Serce biło tak jak za pierwszym razem, gdy Maksim poprosił ją o rękę.
Tylko że teraz, zamiast radości, paliły niepokój, strach i pytanie, które nie dawało jej spokoju:
Kim on naprawdę jest?
Następnego ranka zaczęła działać z determinacją. Ania nie wróciła do kawiarni.
Przebrała się w zapleczu, rzuciła Lerze klucze i wyszła w noc.
Głowa była pełna myśli. Wszystko wydawało się szalonym snem, ale pamięć nie pozwalała zamknąć oczu i zapomnieć.
„Dla twojego dobra… Co to znaczy?”
Przypomniała sobie wypadek. Ten straszny poranek, kiedy poinformowano ją, że Maksim nie wrócił z delegacji.
Jego samochód znaleziono w rowie, rozbity, przewrócony.
Ciało zidentyfikowano po dokumentach i fragmentach ubrań.
Twarz prawie nie do poznania. Wtedy myślała: tak, to on…
Ale teraz — wątpliwości narastały jak lawina.
Następnego ranka zaczęła od archiwów. Znalazła numer telefonu śledczego prowadzącego sprawę.
Był już na emeryturze, ale zgodził się na spotkanie.
Spotkali się w małej kawiarni na obrzeżach miasta.
— Chcesz znać prawdę, Aniu? — zapytał, parząc herbatę. — To słuchaj.
Staruszek wyciągnął starą teczkę. Na okładce ledwo było widać napis:
SPRAWA NR 7834 — ŚMIERĆ M. GORELOWA.
— Twój mąż… wtedy nie zginął — powiedział, patrząc jej prosto w oczy.
— Został włączony do programu ochrony świadków. Stał się kluczowym świadkiem w bardzo niebezpiecznej sprawie.
Chodziło o korupcję na najwyższych szczeblach — wysokich urzędników, kontrakty, morderstwa.
Próbowano go usunąć. Ale FSB zdążyło. Został wywieziony pod innym nazwiskiem.
Polecono nam ogłosić go martwym. Dla twojego bezpieczeństwa.
— Dlaczego mi nie powiedzieli? — zdusiła głos Ania.
— Byłaś podejrzana. Obawiali się, że możesz coś wygadać.
On też nie wiedział. Błagał, by się z tobą skontaktować, ale rozkaz był surowy.
Potem dano mu nowe życie. Nowy paszport. Wszystko.
Ania milczała, zaciskając pięści.
— A teraz? — w końcu wydechła. — Dlaczego wrócił?
— To znaczy, że zagrożenie powróciło — odpowiedział ponuro starzec. — Albo… zdecydował, że nie chce już żyć w cieniu.
Tej samej nocy zadzwonił do niej ukryty numer.
— Aniu — usłyszała głos, którego nie słyszała od siedmiu lat. — Przepraszam.
Obserwowałem cię cały ten czas. Ale oni się dowiedzieli. Teraz ty też jesteś w niebezpieczeństwie.
— Kto oni?!
— Ci, którzy wtedy chcieli mojej śmierci. Nie mogę cię w to wplątać, ale musisz wiedzieć: jeśli znów zniknę — to nie z mojej woli.
Przesłał adres:
„Jutro. 21:00. Nie spóźnij się.”
Ania przyszła na czas. Stara chata za miastem, obdrapana, z zarośniętym ogrodem i werandą gotową do zawalenia.
Cisza, przerywana tylko przez świerszcze i dalekie szczekanie psów.
Maksim czekał w środku — żywy, wyczerpany, z oczami, w których wciąż tliła się miłość.
Ale ledwo się objęli, za drzwiami usłyszeli kroki.
Światła reflektorów, trzask łamanych gałęzi, ciężkie buty na wilgotnej ziemi.
— Jest za późno… — wyszeptał. — Znaleźli nas.
Maksim rzucił się do tylnego wyjścia.
— Uciekaj — wyszeptał. — W lesie jest stara ścieżka. Odwrócę ich uwagę!
— Nie! — Ania złapała go za rękę. — Już raz cię straciłam. Drugiego razu nie przeżyję!
Za oknem już majaczyły cienie. Cztery osoby. Jeden z noktowizorem.
Drugi z pistoletem, tłumik błyszczał w blasku księżyca.
To nie byli zwykli ludzie — to byli katowie, profesjonaliści, dla których śmierć była częścią pracy.
Maksim wyciągnął ze szafy stary pistolet — jeszcze z czasów wojska.
Sprawdził magazynek. Drżącymi palcami przeładował.
— I tak nie żyłem swoim życiem, Aniu… — wyszeptał. — Niech przynajmniej umrę — naprawdę.
Ania spojrzała mu w oczy — i zrozumiała: strach u niego umarł dawno temu. Została tylko determinacja.
— To razem — powiedziała cicho.
I w tym momencie drzwi wyleciały z zawiasów.
Strzał. Kolejny.
Krzyk. Łomot ciał.
Po godzinie wszystko ucichło. Przybyli funkcjonariusze FSB. Mieli cynk.
Za późno… prawie.
Trzech napastników nie żyło. Jeden ranny. Maksim — żywy.
Z poważną raną ramienia. Ania — cała. Cały czas siedziała obok, przytulając jego głowę do piersi.
— Zatrzymaliście mnie, gdy już niczego się nie bałem — powiedział Maksim, gdy wnosili go do karetki.
— Ale dziękuję. Mogłem objąć żonę. I już nie uciekam.
Po sześciu miesiącach mieszkali w innym kraju.
Nowe nazwisko, nowy dom, nowe imiona.
Ale teraz — razem. Bez strachu, bez kłamstw.
On pracował jako nauczyciel historii.
Ona otworzyła małą, przytulną kawiarnię pachnącą cynamonem i kawą.
Czasem przychodziły do nich dziwne listy bez nadawcy.
Czasem do kawiarni wchodzili nieznajomi z uważnym wzrokiem.
Ale przede wszystkim — każdego ranka budziła się obok niego.
Żywego. Prawdziwego.
I już nigdy go nie wypuściła.