— Nie widziałaś dziewczyny w negligé?! — warknęła moja teściowa. Ale to właśnie mój „strój” na zawsze zniechęcił ją do przychodzenia bez zapowiedzi.

LUDZIE

Zwykły dzień powszedni. Lato jest tak gorące, że nawet klimatyzatory w sklepach się przegrzewają, nie mówiąc już o ludziach.

W mieszkaniu jest taki duszny upał, że czujesz się, jakbyś nie była w domu, lecz w saunie na działce. Za oknem +40 stopni, powietrze gęste, lepkie jak stary miód.

Mój mąż, bohater dnia, pojechał po zakupy, a ja postanowiłam urządzić sobie mały rytuał — „dzień foki”.

To znaczy — nic nie robić, tylko leżeć, jeść zimne jedzenie prosto z lodówki i rozmyślać o sensie życia (albo przynajmniej o tym, czy zjeść jeszcze kotlet z wczoraj).

Nie mamy klimatyzacji, ale mamy lato i poczucie wolności.

Strój był adekwatny: znoszony stanik, który pamięta lepsze czasy, i krótkie, domowe spodenki w głupie groszki, w których nawet sąsiadom z wyższego piętra byłoby wstyd mnie zobaczyć.

Ale kto wyszedłby tak na klatkę schodową?

Tylko w przypadku pożaru albo nagłego najazdu kosmitów.

I stoję boso na chłodnym linoleum przed otwartą lodówką, w jednej ręce trzymam kefir, w drugiej widelcem przekłuwam wczorajszy kotlet, zastanawiając się, czy dać mu ostateczny cios, czy wyrzucić.

Rozmyślam o wieczności, gdy nagle słychać brzęk klucza w zamku.

Dziewczyny, prawie wyrzuciłam kefir z rąk jak rakietę.

Serce natychmiast spadło mi do pięt, a potem zaczęło walić, jakby ktoś grał na kotłach w mojej klatce piersiowej. Bo doskonale wiedziałam, kto to jest.

Rzecz w tym, że mój mąż, człowiek ze specyficznym pojmowaniem prywatności, zimą dał rodzicom klucze do naszego mieszkania — „na wszelki wypadek”.

Od tamtej pory każda ich wizyta przypomina mi, że straż pożarna może przyjść w każdej chwili. I bez ostrzeżenia.

Do przedpokoju, jak do siebie do domu, weszli moi drodzy teść i teściowa.

Ich pojawienie się było równie niespodziewane, jak piorun w słoneczny dzień… tylko pachniało tanią wodą kolońską i torbami z „Pięćdziesiątki”.

W głowie miałam dwa warianty wydarzeń:

Uciekaj. Jak przestraszona mysz, wachlując się końcówką koszulki, rzucić się do sypialni, zamknąć na wszystkie zamki i mieć nadzieję, że pomyślą, że mnie nie ma w domu.

Zostań. Staw czoła. Na swoim terenie. W swoim naturalnym stanie.

W tym najbardziej swobodnym, niemal artystycznym wizerunku gospodyni domowej, która być może nie jest gotowa na publiczną uwagę, ale jest gotowa na wszystko inne.

I wybrałam drugą opcję. Nie dlatego, że byłam odważniejsza, ale dlatego, że w pewnym momencie zrozumiałam: jeśli ciągle ktoś cię zaskakuje, to czemu nie pokazać się w pełnej krasie — i dosłownie, i w przenośni?

Tu jednak trzeba zrobić małą uwagę. Ja, swoją drogą, jestem kobietą wyróżniającą się wzrostem.

Mam 173 cm — wyższa niż przeciętnie, wyższa niż wielu, a zwłaszcza wyższa niż Elżbieta Pawłowna, moja teściowa, która ledwo sięga mi do ramienia.

Przyroda najwyraźniej postanowiła trochę przesadzić: mam biust taki, że mogę dumnie brać udział w konkursach na najlepszą sylwetkę, a znalezienie odpowiedniej bielizny w zwykłych sklepach jest jak szukanie igły w stogu siana — tylko zamiast D to DDD.

Więc zamknęłam drzwi lodówki, wyprostowałam się na całej swojej niemałej wysokości, lekko zadźwignęłam nos i wyszłam do korytarza. Nie jak gospodyni, a jak królowa swoich apartamentów. W całej krasie.

W groszki. W staniku, który już dawno stracił formę, ale nie godność.

W szortach, które mogłyby być modne, gdyby były na kimś innym.

Mój teść, Paweł Ignatiewicz, człowiek z poczuciem humoru i zdolnością znajdowania radości nawet w najbardziej niezręcznych sytuacjach, prawie się zakrztusił ze zdziwienia.

— O rany, moja matka! — zawołał, szeroko się uśmiechając, jakby jego ulubione radio wreszcie się przełączyło po długich zakłóceniach.

Ale Elżbieta Pawłowna to zupełnie inna sprawa. Zamarła, jakby oblano ją lodowatą wodą.

Jej twarz się wydłużyła, jakby nagle zobaczyła nie synową, lecz eksponat z muzeum figur woskowych, tylko z nadmiarem energii życiowej i wyraźnym deficytem ubrania.

Usta zaciśnięte w cienką linię, spojrzenie przeskoczyło ze mnie na męża, potem znowu na mnie — z wyrazem osoby, która widziała coś, czego nie da się cofnąć.

A ja, jakby nic się nie stało, kontynuuję towarzyską rozmowę, demonstracyjnie poprawiając ramiączko stanika i starając się zachować twarz — i sylwetkę.

— O, jacy ludzie! — mówię najłagodniejszym głosem, na jaki tylko mogłam sobie pozwolić w tej chwili.

— Elżbieta Pawłowna, Paweł Ignatiewicz! Co za niespodzianka! Nie spodziewaliśmy się was.

Proszę, wejdźcie, nie krępujcie się. Chcecie herbaty? Mamy ciasteczka owsiane. Zdrowe.

Mój teść, chowając zadowolony błysk w oczach, zaczął coś mamrotać, że „tylko wpadli”, i powoli, bokiem, skierował się do kuchni — najwyraźniej nie odmówiłby herbaty z ciastkiem.

Ale zatrzymała go potężna siła matki.

— Gdzie ty się pchasz, stary klocku?! — syknęła Elżbieta Pawłowna niczym wściekła wiedźma z starego dowcipu.

— Widziałeś dziewczynę w negligé — i od razu zacząłeś merdać ogonem, jak marcowy kot!

Z tymi słowami chwyciła męża za rękaw, odwróciła go plecami do mnie i dosłownie wypchnęła z mieszkania jak uczennicę z gabinetu dyrektora.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Cisza.

Nastała ta chwila, gdy masz ochotę schować się do zlewu — a najlepiej do lodówki.

Ale zamiast tego zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i poszłam dopić kefir.

Bo życie toczy się dalej. I choć ta historia zakończyła się trzaskiem drzwi, to i tak była punktem zwrotnym.

Od tego momentu rodzice męża stali się o wiele bardziej ostrożni.

Teraz dzwonią wcześniej, czasem nawet dwa razy. I pytają:

— No, dziewczyny, wygodnie wam dzisiaj? Może wpadniemy jutro…

Jakbym była ministrem spraw zagranicznych, a nie synową w groszki.

I wiesz, to jest miłe.

Bo czasem, żeby zaczęli cię szanować, wystarczy tylko pokazać, że istniejesz.

I że nie jesteś tylko tłem, cieniem, ale pełnoprawną gospodynią swojego domu.

I że masz ciało i się go nie wstydzisz.

Że potrafisz stać przed gośćmi, nawet jeśli to są rodzice twojego męża, i nie tracić panowania nad sobą.

Bo nie jesteś tylko synową.

Jesteś kobietą.

Z charakterem.

Z postawą.

I z bardzo wyraźnym gustem w ubieraniu się, nawet jeśli tym razem był to wzór w groszki.

Może ktoś powie: „Po co ci to było? Po co witać ludzi w takim stroju?”

A ja odpowiem: bo to mój dom. Mój teren.

I jeśli ktoś uważa, że może wchodzić bez pytania — niech będzie gotów zaakceptować rzeczywistość w całej jej nagocie.

Albo, jak w moim przypadku, w całej jej groszkowości.

Czasem, żeby wyznaczyć granice, nie trzeba dużo mówić.

Czasem wystarczy stać przy lodówce w szortach, z widelcem w ręku i godnością w sercu.

I wtedy nawet najsurowsza teściowa zacznie dzwonić z dwudniowym wyprzedzeniem.

Bewerten Sie den Artikel
Mit Freunden teilen