Po doświadczeniu w więzieniu doświadczona lekarka została zatrudniona jedynie jako pielęgniarka.

CIEKAWE

Ciocia Zina wzięła swój wiadro i poszła myć podłogi, nie zapominając od czasu do czasu ponarzekać i zrobić znak krzyża.

Pani Marinela pracowała tylko tydzień, ale już rozumiała, jak bardzo ciocia Zina miała rację.

W szpitalu panował totalny chaos.

Ludzie sami przynosili leki dla swoich bliskich przebywających na oddziale.

Pacjenci przywozili własną pościel.

O tym, co serwowano w stołówce pod nazwą jedzenia, nawet nie warto wspominać.

Marinela nie rozumiała jednego: czy tak jest teraz wszędzie, czy tylko u nich?

Pewnego razu zagadała jednego z lekarzy.

On zmęczonym gestem machnął ręką:

— Teraz nigdzie nie jest łatwo, ale u nas jest szczyt.

— Dlaczego, panie Pawle?

Czym się różnimy?

Kiedy ja tu pracowałam, nie było takiego bałaganu.

— Bo, pani Marinelo, trzeba kraść, gdy jest z czego.

A gdy nie ma z czego, ale bardzo się chce, dostaje się dokładnie to, co widzimy.

— Tak, i nie jesteście pierwszym, który mówi o kradzieży w tym szpitalu.

A dlaczego wszyscy milczą?

— Co proponujecie, ominąć dyrekcję, napisać skargę?

To absurd.

Nikt nie ma żadnych dowodów, a chaos jest teraz wszędzie.

Nie zdziwiłbym się, gdyby ci na górze nawet nie pamiętali, co i kiedy przydzielili.

Marinela dowiedziała się, że teraz podobno szpitale mają sponsorów, którzy przekazują pieniądze na różne potrzeby.

I dowiedziała się też, że jeden z tych sponsorów leży właśnie tu, w najbardziej luksusowym pokoju.

Ma osobne posiłki.

Ma osobistą pielęgniarkę.

Krótko mówiąc, wszystko po to, by nie zorientował się, że w reszcie szpitala jest bardzo źle.

Choć, jak mówiły pielęgniarki, jemu było już wszystko jedno, bo umierał.

Lekarze walczyli, zmieniali leki, ale stan się nie poprawiał.

Jak mówiła ciocia Zina:

„Żal mi go, to dobry człowiek.

Zawsze krytykował naszego Wiktora, a teraz, proszę, i on jest pacjentem.”

Marinela zapytała:

— Skoro ma dużo pieniędzy, dlaczego nie leczy się za granicą?

— On, pani Marinelo, jakby zrezygnował z siebie.

Nic już nie chce, nic go nie interesuje.

I nie jest stary.

Nie wiem dokładnie, ile ma lat, ale na pewno nie pięćdziesiąt.

Po godzinie policyjnej Marinela postanowiła go odwiedzić.

Była bardzo ciekawa.

Interesowało ją nie to, że ktoś umiera, ale coś zupełnie innego.

Właściwie od studiów ona i jej koledzy myśleli o lekarstwie dokładnie na tę chorobę.

Stopniowo ci, którzy rozmyślali i eksperymentowali, się wycofali.

A zanim wszyscy zaczęli już pracować niezależnie, ten interesujący temat zajmowała się tylko Marinela.

Oczywiście sama nie mogła doprowadzić badań do testów, ale mimo to regularnie do niego wracała.

Nie było w tym nic nadprzyrodzonego.

Tylko bardzo precyzyjne obliczenia proporcji różnych substancji, tworzące na granicy wybuchową mieszankę, działającą dokładnie tam, gdzie trzeba.

Ale nie przeprowadzono testów na nikim, więc nikt nie mógł powiedzieć nic o skutkach ubocznych.

— Można? — zapytała cicho Marinela, uchylając drzwi pokoju.

Jej głos był ledwie słyszalny, ale można było wyczuć nutę napięcia.

Mężczyzna odwrócił głowę, jego spojrzenie było ciężkie, ale nie pozbawione zainteresowania:

— Tak.

Marinela weszła, ostrożnie usiadła na skraju krzesła i uważnie przyjrzała się twarzy pacjenta.

Wszystko pasowało.

Każdy objaw, każdy detal — jak w tych podręcznikach, które kiedyś dogłębnie studiowali.

— Jak się pan czuje? — zapytała, próbując ukryć emocje.

Uśmiechnął się ironicznie, rzucając jej uważne spojrzenie:

— A co pani myśli?

Nie jest pani lekarzem, prawda?

— Cóż, teraz nie, — odpowiedziała Marinela, przygotowując się w duchu na kolejne pytanie.

— Co pani przez to rozumie? — podniósł jedną brew, wyraźnie zaintrygowany.

Marinela się uśmiechnęła, choć serce waliło jej mocno z emocji:

— Chyba powinnam opowiedzieć pani moją historię, żeby nie mieć o mnie jeszcze gorszej opinii niż już jest…

Mężczyzna lekko podniósł się w łóżku, opierając na poduszkach.

Mimo słabego stanu jego oczy były bystre i przenikliwe, uważnie ją analizując.

— Nazywam się Radu Ionescu, choć przypuszczam, że już pani to wie, — powiedział chrapliwym głosem.

— A pani jest…?

— Marinela Constantinescu.

Była onkologiem.

Teraz pielęgniarką, — odpowiedziała prosto, nie unikając spojrzenia.

— I jaka jest historia, która powinna powstrzymać mnie przed myśleniem, że jest pani tylko kolejną wścibską osobą zafascynowaną stanem umierającego człowieka?

— Jego głos był ostry, ale nie wrogi.

Marinela wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać.

O swojej świetnej karierze, badaniach, w które wierzyła, o przemocy w małżeństwie, o tamtym feralnym wieczorze i latach spędzonych w więzieniu.

— Siedem lat, — mruknął Radu, gdy skończyła.

— Dużo za jedno uderzenie patelnią.

— Dużo dla winnego, za mało dla prawdziwie złego, — odpowiedziała.

Kącik jego ust uniósł się w ulotnym uśmiechu.

— Nie przyszła pani tu, żeby opowiadać mi swoją historię życia, pani Constantinescu.

Czego pani naprawdę chce?

— Myślę, że mam terapię, która mogłaby pomóc, — powiedziała bez ogródek.

Radu krótko się zaśmiał, chrapliwy dźwięk szybko zamienił się w suchy kaszel.

— Myśli pani, że nie próbowałem wszystkich możliwych terapii?

Najlepsze kliniki w Europie nic nie mogły zrobić.

A teraz pielęgniarka z prowincji twierdzi, że zna sekret mojego wyleczenia?

— Nie twierdzę, że pana wyleczę, — odpowiedziała z godnością Marinela.

— Mówię, że mam hipotezę terapii, która nigdy nie była testowana.

Badałam pana chorobę, zanim zostałam… przerwana.

Wiem dokładnie, jakie substancje powinny działać i w jakich proporcjach.

Spojrzenie Radu stało się bardziej uważne.

— Dlaczego mi to mówisz?

Dlaczego nie zgłosisz tego odkrycia do firmy farmaceutycznej?

— Bo nikt nie posłucha byłej więźniarki.

Bo testy trwałyby latami, a ty nie masz tyle czasu.

I ponieważ, — dodała z smutnym uśmiechem, — jeśli to zadziała, odzyskam sens życia.

A jeśli nie…

— Jeśli nie, to tylko przyspieszysz śmierć człowieka już skazanego, — dokończył.

— Dokładnie.

Radu długo patrzył przez okno.

Na zewnątrz pełnia księżyca rzucała bladą poświatę na dziedziniec szpitala.

— Wiesz, pani Constantinescu, nie mam już rodziny.

Żona mnie zostawiła, gdy dowiedziała się o diagnozie.

Dzieci są dorosłe, mieszkają za granicą.

Mój majątek przechodzi na różne fundacje.

Nie mam nikogo, kto by za mnie płakał i nic, o co by warto było walczyć.

— Odwrócił się do niej: — Co masz do stracenia, jeśli nie uda się?

— Wszystko, — odpowiedziała spokojnie.

— Wolność, znowu.

Może życie.

Ale wolę umrzeć próbując zrobić coś dobrego, niż żyć wiedząc, że mogłem, ale nie odważyłem się.

Po raz pierwszy w oczach Radu pojawiła się iskra prawdziwego zainteresowania.

— Jak byś to zrobiła?

— Potrzebuję dostępu do apteki i laboratorium szpitala.

Mogę przygotować związek w 48 godzin.

To mieszanka istniejących leków, ale w nowej formule.

Radu przyglądał się jej chwilę, po czym sięgnął po telefon leżący przy łóżku.

— Adrian?

Tak, to ja.

Chcę, żeby pani Constantinescu miała pełny dostęp do laboratorium i apteki od jutra.

Tak, pielęgniarko.

Nie, to nie żart.

Dziękuję.

Odłożył słuchawkę i spojrzał na Marinela:

— Masz 48 godzin.

Potem zdecyduję, czy zaakceptuję twój lek.

Dwa dni później Marinela siedziała w tym samym pokoju, trzymając małą fiolkę z przezroczystym płynem.

Radu wyglądał jeszcze słabiej, a lekarze tego ranka powiedzieli mu, że zostało mu może tydzień życia.

— Przygotowałam go, — powiedziała spokojnie.

— Sprawdziłam wszystkie obliczenia trzy razy.

Teoretycznie powinno zadziałać.

— A praktycznie? — zapytał, badając fiolkę.

— Praktycznie to mieszanka, której nikt nigdy nie testował.

Może cię wyleczyć, może nie zrobić nic, albo…

— Przyspieszyć moją śmierć, — dokończył.

— Rozumiem ryzyko.

Spojrzał na fiolkę, potem na nią.

— Dlaczego mnie nie okłamałaś?

Mogłaś obiecać, że zadziała.

— Bo kłamstwa nikogo nie leczą, — odpowiedziała prosto.

— I dlatego, że zasługuję na szansę świadomego wyboru.

Radu skinął głową, potem bez słowa odkręcił fiolkę i wypił zawartość jednym haustem.

— Co teraz? — zapytał, odkładając pustą fiolkę na stolik nocny.

— Czekamy, — powiedziała Marinela, siadając na krześle przy łóżku.

— I mamy nadzieję.

Miesiąc później Rada Dyrektorów Szpitala Wojewódzkiego zebrała się na pilne posiedzenie.

Wszyscy członkowie byli obecni, w tym Victor Sergiu, który wyglądał teraz widocznie blado i nerwowo.

Drzwi się otworzyły i do sali wszedł Radu Ionescu, za nim Marinela.

Wyglądał przemieniony — wrócił kolor do jego policzków, krok był pewny, a w oczach miała tę iskrę życia, którą Marinela widziała, jak powoli się zapala w ostatnich tygodniach.

— Panie i panowie, — zaczął Radu mocnym głosem, — chyba już wiecie, dlaczego tu jesteśmy.

Moje wyniki z wczoraj potwierdzają to, co podejrzewałem: jestem w całkowitej remisji.

Guz zmniejszył się o 80% i dalej się kurczy.

W sali przeszedł szept.

Victor nerwowo wiercił się na krześle.

— Doktor Constantinescu, — kontynuował Radu, — opracowała terapię, która uratowała mi życie.

Leczenie, które medycyna konwencjonalna zignorowała.

I zrobiła to, pracując jako pielęgniarka, w trudnych warunkach, z minimalnymi zasobami.

Odwrócił się do Victora, którego twarz jeszcze bardziej pobladła.

— Od dziś szpital ma nowego dyrektora medycznego.

Pani Constantinescu obejmie to stanowisko, a ja osobiście sfinansuję laboratorium badawcze w instytucji, gdzie będzie mogła kontynuować swoją pracę.

W sali zapadła całkowita cisza.

Victor otworzył usta, by się sprzeciwić, ale Radu przerwał mu ruchem ręki.

— A jeśli ktoś ma z tym problem, niech szuka sobie innej posady.

Jestem pewien, że wiele szpitali zatrudnia osoby z… pana talentami.

W kolejnych tygodniach przemiana szpitala była zdumiewająca.

Pod kierownictwem Marineli procedury zostały zrestrukturyzowane, fundusze odpowiednio przekierowane, a personel odzyskał nadzieję.

Pewnego późnego wieczoru, gdy korytarze były ciche, Marinela siedziała w swoim nowym gabinecie, przeglądając stos podań od młodych lekarzy chcących pracować w szpitalu.

Radu wszedł bez pukania — nawyk, który wyrobił sobie w ostatnich tygodniach.

— Jak tam nowe życie, doktor Constantinescu? — zapytał, siadając naprzeciw biurka.

— Prawie nierealne, — odpowiedziała szczerze.

— Czasem budzę się i spodziewam się, że znowu jestem w celi albo myję podłogi.

Radu patrzył na nią z wyrazem trudnym do odczytania.

— Wiesz, kiedy powiedziałaś, że masz lek, nie wierzyłem.

Zgodziłem się, bo to była ostatnia opcja, zanim całkowicie się poddałem.

Ale teraz rozumiem, że czasem trzeba wszystko stracić, żeby odkryć, co naprawdę się liczy.

Marinela uśmiechnęła się — szczery uśmiech, który rozświetlił jej twarz.

— Los ma dziwne poczucie humoru, prawda?

Musiałam kogoś zabić, żeby znaleźć drogę powrotną do zdrowia.

— A ja musiałem być na skraju śmierci, żeby nauczyć się znów żyć, — dodał Radu.

Tej nocy, kiedy Marinela wracała do małego mieszkania, na które teraz mogła sobie pozwolić, jej kroki były lżejsze.

Druga szansa to nie był tylko lek czy nowe stanowisko.

To była obietnica, że przeszłość, jakkolwiek ciemna, nie definiuje przyszłości.

Że w najbardziej nieoczekiwanych miejscach i najtrudniejszych chwilach może narodzić się coś cudownego i pięknego.

A w nowym laboratorium, czekając na poranek i kolejną serię testów, jej formuła — napisana z troską i uratowana z pamięci kobiety, która odmówiła poddania się — obiecywała zmienić nie tylko życie jednego człowieka, ale życie wielu innych, którzy czekają na nadzieję, gdy medycyna konwencjonalna się poddaje.

Jeśli podobała Ci się ta historia, nie zapomnij podzielić się nią z przyjaciółmi!

Razem możemy szerzyć emocje i inspirację.

Bewerten Sie den Artikel
Mit Freunden teilen